wtorek, 18 grudnia 2018

Daleko od lądu


Dla mnie morze jest jak osoba – jak dziecko, które znam od dawna. To brzmi jak szaleństwo, wiem, ale gdy pływam w morzu to z nim rozmawiam. Nigdy nie czuję się tam samotna.
Gertrude Ederle 



Mały raj przypomina Grecję swym tawernowym, biało-błękitnym klimatem. Dociera się do niego drogą morską, co zajmuje zwykle dwie godziny, w zależności od aury. Jesienno-zimowe sztormy mogą pokrzyżować mieszkańcom plany i na dobre odciąć wyspę od miasta...

Wyspowy sezon to turyści, głównie tureccy, przeważnie stambulscy. Aby dotrzeć tu z Europy trzeba się nagimnastykować, wielu podróżników decyduje się więc na sprawdzone, śródziemnomorskie scenariusze pisane przez biura podróży, wygodniejsze i przede wszystkim dużo tańsze. Na wyspie słychać zatem turecki oraz... miauczenie uwielbianych tu kotów. W przeciwieństwie do stambulskich nie tylko dają się głaskać, ale okazywanie emocji wręcz wymuszają – potrafią biec za ofiarą, miaucząc, dopóki nie dostaną tego, czego chcą. Mniejsze kociaki mogą posunąć się do najgorszego – czepiając za nogawkę spodni dyndają na turystycznej nodze... Strzeżcie się, ludzie!

Wakacje to kilkutysięczne oblężenie, które zmienia zupełnie oblicze wyspy. Wtedy odbywają się słynne festiwale wina i lokalnych, organicznych produktów oraz chętnie uczęszczane przez stambulczyków festiwal jazzowy i międzynarodowy przegląd filmów dokumentalnych. W lokalnych meyhane rozsądnie jest robić na wieczór rezerwacje, a małe hotele i pensjonaty szaleją z cenami noclegów, bo turystów w czasie letniego prosperity przecież nie zabraknie. Galerie i atelier miejscowych artystów prezentują swoje dzieła, a knajpki z wyszukanymi tureckimi przystawkami dostają potężny zastrzyk gotówki w postaci hojnych napiwków.

W nadmorskiej restauracji wieczorną atmosferę upiększają wrażenia audiowizualne – na prawo podświetlony zamek, na lewo – koncerty na otwartej scenie: dźwięki unoszą się na falach, a zapach morza orzeźwia i relaksuje. Kieliszek zimnego białego trunku z lokalnych winogron oraz deska tureckich serów i sezonowych owoców – czy można prosić o bardziej doskonały zachód słońca?

Następnego ranka odwołane promy, a więc odwołane uśmiechy, co można podsumować jednym słowem: sztorm. Turyści nie wychodzą z hoteli – musiało ich zaskoczyć nagłe załamanie pogody, z 28 na 18 stopni, z dnia na dzień. Choć meteorolodzy sumiennie ostrzegali, nikt nie chciał wierzyć w epilog trwającej od maja pogodowej sielanki. Tak nie wypada, droga pogodo, nie tak się umawialiśmy, lato miało przecież trwać wiecznie! Co z tego, że mamy ostatni tydzień września. Dobrze, że nikt nie nawołuje do pozwu przeciw mieszkańcom wyspy – bezczelni, tak się dorobić na naszej niepogodzie!

Właściciele pensjonatów niewiele mogą zrobić w tej smutno-deszczowej sytuacji – obdarowują gości zimowymi zestawami pościeli. Surowy klimat i pustki w lokalnych knajpach – tak masowo obleganych latem – powoduje exodus miejscowych, którzy często mają też domy na stałym lądzie. W zielonym raju zostają jego prawdziwi miłośnicy w imponującej liczbie... dwustu osób. Bazar nadal zaprasza wczasowiczów, choć w znacznie uszczuplonej formie – wystawcy z miasteczka nie dotarli przecież na wyspę, muszą poczekać na spokojniejsze wiatry.
Poczekają do kwietnia...






środa, 12 grudnia 2018

Witamy w raju



Sobota, dziesiąta rano. W najpopularniejszej studenckiej knajpie – tanie śniadania z herbatą bez limitu, a jakże – pierwsi goście zamawiają... piwo. Patrzę na zegarek – nie, nie przewidziało mi się. Jest sporo czasu do dwunastej, więc pijacka zasada po południu to nie alkoholizm nie ma jeszcze racji bytu. Szybka analiza: studenci, wczoraj był piątek. Zerkam znów na telefon – to jednak o wiele za wcześnie! Moja polska głowa pęka od szoku kulturowego, i to po dwunastu latach życia w kraju gwiazdy i półksiężyca, gdy kolejna para zamawia lanego Efesa. Proszę o podwójne espresso.

Piwo serwują typowe herbaciane ogródki, w których zasiadają chętnie również konserwatywni i wiekowi goście. Trzy najbardziej oblegane znajdują się nad samym brzegiem morza, dlatego w czasie zachodu słońca można zapomnieć o wolnym stoliku. Grupa starszych przyjaciółek przyszła tu z planem doskonałym, bo nawet przesadnie zwykle uprzejmy kelner mruczy pod nosem, że ich banda siedzi już od południa o jednej szklaneczce czaju. Nic sobie z tego nie robią, plotkują i śmieją się, nie zwracając uwagi na zazdrosne spojrzenia rzucane przez przechodniów.

Właściciel innej herbaciarni o nostalgicznej nazwie Istanbul przekonuje, że zdjęcie pobliskiego meczetu najlepiej zrobić o zmroku, gdy minaret zostanie podświetlony na zielono – prezentuje się wówczas imponująco na tle przylegającej doń palmy. Biorę sobie te uwagi do serca.

W kolejnej panowie i panie grają w karty, turecki backgammon i inne aktywności mające na celu nie tyle rozrywkę czy zabicie czasu, co przede wszystkim wzmocnienie więzi społecznych. Tu nawet emeryci prowadzą bujne życie towarzyskie: Turcja żyje w końcu życiem ulicy, bez dyskryminacji w postaci ograniczeń wiekowych.

Na wsiach i w konserwatywnych miasteczkach na południowym wschodzie świat męski i żeński często są od siebie oddzielone. Panowie przesiadują w herbaciarniach, przy meczu, nad gazetą, panie – w domach, przy cieście i kawie. Jednak nad Morzem Egejskim damsko-męskie rytuały mieszają się ze sobą: kobiety grają w karty razem z mężczyznami – czasem nad piwem, bywa, że przy herbacie. Wiosenne i letnie miesiące szkoda marnować na domową wegetację, jeśli można w tym czasie poplotkować z rówieśnikami w lokalnej kawiarni. Co słychać u córek? Wnuk zaczął chodzić? Kiedy na wczasy do Grecji? Herbata podrożała? Niemożliwe!




środa, 5 grudnia 2018

Stan umysłu H2O





Za każdym razem gdy idziemy po plaży jakiś pradawny popęd nawiedza nas i zmusza do zrzucenia butów i odzieży, do broczenia pośród wodorostów i wyblakłych kawałów drewna, do bycia niczym powracający z długotrwałej wojny uchodźcy, stęsknieni za ojczyzną.
Loren Eiseley


Istnieje wiele atrybutów subiektywnie rozumianego luksusu: drogi samochód, złoty zegarek, „wyjściowy” partner... Dla mnie jest nim widok na morze.

Dom może się sypać, ale po rozsunięciu zasłon musi być słońce i błękit – H2O oraz nieba. Podczas nadmorskich spacerów pomysły idą razem z nami; bywa, że nas przeganiają. Idealna byłaby praca nad brzegiem oceanu: stół i krzesło w wodzie, fale uderzają o kolana, a strony piszą się same.

Życie na łódce musi być podobnie ekstremalne do tego spakowanego w jeden plecak – dla posiadacza dwustumetrowej rezydencji brzmi to pewnie jak obłęd. Dla cierpiących na hydrofobię lub chorobę morską – największa z możliwych kar. Dla tych, którzy w taki sposób żyją – wolność i spokój.

Morze to także siła, przemijanie, tęsknota i wspomnienie. Jego żywioł jest metaforą naszej egzystencji, całej ludzkiej kondycji. Twórczą inspiracją, symbolem i odwiecznym motywem: w muzyce, kinie, literaturze. Kojarzy się z brakiem granic oraz żądzą poznania.

Egejskie równa się stan umysłu – jest kulturą i stylem, nie tylko kolorową widokówką. To tolerancja i otwartość na nieoswojone, przekonanie, że jest się we właściwym miejscu, które traktuje nas dobrze – daje słońce, zdrowe jedzenie, głaszcze i dopieszcza. Choć zimą sadystycznie okłada deszczem i wiatrem, robi to dla naszego dobra. Żebyśmy za kilka miesięcy docenili w pełni letni raj…


czwartek, 1 listopada 2018

Dlaczego nie ma mnie w Stambule


Nie ma mnie w Stambule, bo jestem w okolicy Troi. Chętnie znajdowałabym się w wielu miejscach na raz: budziła na karaibskiej wyspie, po porannej kąpieli w oceanie szła do biura wypłacającego pensję w funtach, by po pracy skoczyć na wernisaż do stambulskiej galerii. Albo koncert do jazzowego baru w Londynie lub Nowym Jorku.

Jestem jednak pod Troją, gdzie galerii znacznie mniej niż w mojej dawnej stambuskiej dzielnicy. Często odbywają się tu koncerty, czasem nawet jazzowe. Nie ma mnie w wielu miejscach na raz – jestem więc w tej jednej jedynej Troi, choć konie trojańskie widziałam dwa – jeden pręży się na terenie pozostałości starożytnych ruin. Drugi – mniejszy, za to w centrum miasta, na wprost hotelu o nazwie – nomen omen Troja – brał nawet udział w filmie z Bradem Pitem. Lucky horse.

Nie ma mnie w Stambule, choć byłam tam na chwilę miesiąc temu i będę pewnie za kolejny, bo nie mogę usiedzieć długo w jednym miejscu. Szkoda, że pracuje się regularnie, od-do, zamiast wtedy, gdy ma się czas, energię i ochotę. Ja na przykład mam je często, jeśli robię sobie krótkie przerwy od rutyny. Znudzone powtarzalnością dziecko kombinuje: może chociaż w drodze powrotnej do domu wejść na to duże drzewo? Zgadzam się z tym dzieckiem, i swoim wewnętrznym dzieckiem również.

Trzeba czasem wdrapać się na drzewo, a nawet spektakularnie z niego spaść, żeby zobaczyć pozornie dobrze znany świat z innej perspektywy: liściastej korony, potłuczonego tyłka. Tylko komu chce się tak eksperymentować? Nikt za to nie głaszcze, przynajmniej na początku. Na nagrodę trzeba sobie ciężko zapracować, czasem nigdy się jej nie dostanie – przynajmniej w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Trzeba samodzielnie ją zdefiniować, rozpoznać i zdobyć – niezależnie od tego, czy rozentuzjazmowany tłum klaszcze, czy wychodzi z naszego przedstawienia ziewając.

Siedzę więc w towarzystwie trojańskiego konia i oboje zastanawiamy się, na jak długo lokalna cieśnina zastąpi mi Bosfor. Koń twierdzi, że wytrzymam do września. Jeśli przegram zakład, mam napisać o nim osobnego posta na blogu. Trzymajcie kciuki.

wtorek, 16 października 2018

Gra w zielone



Pani ze Stambułu? Ojej, to pewnie zmęczona...
Stambuł? Byłem tydzień temu, jeszcze boli głowa.
Do Stambułu? Nie jeżdżę, tu jest mój mały Bosfor.
W Stambule? Żyć się nie da. Odwiedzić i wyjechać! 

Trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie murku, płotu lub innych ogrodzeń. To prawda, zwłaszcza gdy zieleńsza jest naprawdę – stanowi zieleń obiektywnie bardziej zieloną. Mniej poszarzoną kurzem, podtrutą spalinami, mniej sztuczną, zdeptaną. Taką, jaką życzylibyśmy sobie zieleń widzieć: prawdziwszą od prawdziwej.

Taką zieloną zielenią jest Stambuł. Po dwunastu latach nadal nie jestem w stanie odpowiedzieć na pozornie proste pytanie dlaczego inaczej niż a dlatego. Bo tak. Bo nie zrozumiecie, dopóki nie przyjedziecie, nie zobaczycie, nie potkniecie się, nie zakochacie, nie sparzycie, nie trafi was szlag, nie wyjedziecie, nie wrócicie, nie dacie drugiej szansy, nie wyrżniecie się jeszcze mocniej, nie wyjedziecie ponownie... by znów wrócić. Taka zieleń subiektywna.

Jest w tym mieście (poza oczywistym wizualnym pięknem pomieszanym z pociągającą brzydotą) jakaś niesamowita energia, której nie da się odkryć nigdzie indziej. I to poczucie, że każda następna minuta może przewrócić wszystko do góry nogami… co i tak jest nieważne, bo podejdzie ktoś, kto poda rękę, a potem zaprosi do domu na kolację z rodziną... i w ogóle to zostaniecie w pół godziny najlepszymi przyjaciółmi.



wtorek, 21 sierpnia 2018

Życie słodkie jak baklava



W Turcji takie miłe święta, a ja tu do Was z nieładnym tekstem.

Nie będzie o okolicznościowym zarzynaniu baranków, uspokajam podejrzliwych wegetarian. Nie będzie też o baklavie. Będzie o Polsce. Uwaga...

Urodziłam się dawno, dawno temu – dawniej, niż niektórzy z Was sądzą (stąd wypływająca z wieku i doświadczenia bezdyskusyjna starcza mądrość, która na mnie spływa). Przeżyłam w naszym pięknym kraju ćwierć wieku, zanim zdecydowałam się na – całkiem racjonalny z mojego punktu widzenia, a zupełnie nieracjonalny – w mniemaniu wielu rodaków – krok. Był nim wyjazd do Turcji.

Ale dlaczego tam? Przecież wszyscy emigrują do Londynu. Hmmm... Może właśnie DLATEGO?
Ale dlaczego Turcja? Brzmi niebezpiecznie. Życie jest niebezpiecznie. Picie coca-coli na przykład.
A co, jak nie znajdziesz pracy? Zaryzykuję kontrowersyjne stwierdzenie, że chcący znaleźć pracę raczej ją znajdzie. Poza wyjątkami (kryzys totalny, wojna i inne kataklizmy) zdeterminowany i w miarę ogarnięty życiowo człowiek, który naprawdę chce pracować, będzie to robił. Może nie w zawodzie, może za początkowo śmieszne pieniądze, może nie tak, jak sobie wymarzył, ale do CZEGOŚ na pewno się przyda. Wszystko zależy od determinacji, priorytetów i gotowości na kompromisy. Czasem okazuje się, że nie warto. Czasami – wprost przeciwnie.
A co, jak nie będziesz mieć znajomych? Niewykonalne. Next.
I na koniec moje ulubione, odwieczne, i – przepraszam, ale bardzo polskie – a co, jak ci się NIE UDA?

Nie udać to się może ciasto, kiedy wyjdzie z niego zakalec (który swoją drogą lubię). Czy życie to test, który trzeba zdać na 100%, w dodatku na czas i według narzuconych kryteriów Szanownej Komisji Egzaminacyjnej? Kto wystawia oceny? Czy przypadkiem nie my sami?

Może dlatego, że zostałam wychowana w duchu stwierdzenia ten, kto chce, znajdzie sposób, a ten, kto nie chce, znajdzie wymówkę, czarnowidztwo nie stało się moim życiowym mottem. A dodam, że do wybitnych optymistek się bynajmniej nie zaliczam. Jestem po prostu przekonana, że powtarzane jak zdarta płyta antyafirmacje (jest źle, a będzie jeszcze gorzej) nie dodadzą nam chęci do działania, a prędzej staną się samospełniającym proroctwem.

Dlatego po dekadzie słuchania tureckiego nie ma problemu, naprawimy, załatwimy, zorientowałam się, że niepostrzeżenie zaczęłam doceniać to podejście już dawno temu. I że powtarzane wokół przez tyle lat, niczym mantra, w dużym stopniu na mnie wpłynęło.

Może trudno w to uwierzyć, ale wystarczył niedawny roczny pobyt w Polsce, bym o nim prawie zapomniała. Ucichło pod pierzynką śniegu, na skrzpiącym mrozie, pod ciemną chmurką, w biurze oświetlonym jarzeniówką już od wczesnego rana. Wokół odpowiedzi stara bieda na pytanie co słychać i problemów pierwszego świata: kredytu do spłacenia (bank dał ci kredyt, fantastycznie), gdzie pojechać na wakacje, bo tyle miejsc do wyboru, a tylko dwa tygodnie wolnego (masz pracę i do tego urlop, świetnie) i że benzyna drożeje (stać cię na samochód, rewelacja). Kwestia podejścia. Nie chciałeś/aś kredytu/umowy/samochodu – trzeba było nie brać, nikt nie kazał. Ja na przykład nie posiadam. Kwestia wyboru. Pożyczek unikam jak ognia, nawet zwykłej karty kredytowej – opędzam się od nich jak wampir od czosnku, bo wiem, że miałyby na mnie zły wpływ. Praca dla kogoś od-do, na tzw. (złudne) „stałe”, nie jest dla mnie – próbowałam kilkakrotnie, zawsze z podobnym rezultatem: uciekałam, gdzie pieprz rośnie. Samochodów nie lubię, ze wzajemnością.

Oczywiście, mogłabym na te braki narzekać, do narzekania zawsze przecież znajdzie się powód. Tylko po co?          

Nieładnie, wiem. To wszystko przez pogodę, rozumiem. Ale jestem w końcu z Polski, więc musiałam sobie pozrzędzić. Oczywiście z przymrużeniem... Oka (Proroka).

sobota, 18 sierpnia 2018

O niebo lepiej



Widok na to skrzydło dodaje skrzydeł. Przez chwilę jestem tym właśnie konkretnym samolotem, a może nawet ptakiem.
Dlatego zawsze wybieram miejsce przy oknie.

Lot to dla mnie stan pewnego specyficznego zawieszenia ponad ziemską rzeczywistością. Dobrze mi się wtedy myśli, pisze. Całkowity brak kontroli nad tym, co dzieje się z samolotem (chyba, że zechciałabym przejąć stery) sprawia, że na tych kilka godzin mogę z czystym sumieniem pozbyć się wszelkiej odpowiedzialności. Po przekroczeniu progu kabiny świat zewnętrzny zostaje za plecami i zaczyna rządzić prawo pokładu. Oddanie życia w ręce załogi przywraca poczucie zależności znane nam z dzieciństwa. Jesteśmy kruchymi ludźmi zdanymi na łaskę pilotów-półbogów.

Ponowne przekroczenie progu samolotu to przecież powrót do intensywnego świata, w dodatku z mocnym startem, bo wprost w lotniskowy zgiełk, a zaraz potem stambulski chaos.
Dlatego zawsze korzystam z tych kilku godzin paradoksalnie przyjemnej bezradności.

piątek, 13 lipca 2018

Sezonowy ogórek




Życie to nie wczasy

Człowiek jedzie na wakacje – wreszcie! Siedzi na tych wczasach, a w tyle jego opalonej coraz bardziej głowy kołacze się coraz częściej myśl – nie wracam! Ten sam człowiek pod koniec turnusu zwija oczywiście manatki, powtarzając sobie, że przecież by tak nie mógł, a zresztą: kto tak w ogóle żyje? Wraca więc do szarej pogody, kredytów, open space, pogoni i korków. Od których podobno nie wariuje. Bo tak mają wszyscy, inaczej przecież nie można, a co najmniej – nie wypada. Z całą stanowczością: nie powinno się. Życie to nie wczasy.

A gdyby tak żyć życiem, od którego nie potrzeba ustalonej prawnie, 21 dniowej ucieczki… –  myśli sobie, gdy szef/pogoda/korki dają się po jakimś czasie we znaki. Że nie musi odkładać i odliczać. Żyć myślą o piątku. Czuć jak zaciska się na szyi niewidzialny węzeł poniedziałkowego poranka.
Czy musi?


Tak zwane wakacje

Tobie to dobrze, cały czas na wczasach! Naprawdę? Nawet wtedy, gdy jestem w pracy? Ale ci fajnie, urlopu brać nie musisz! Fakt – z tego, co się orientuję, wakacje bierze się dobrowolnie, nikt człowieka siłą na plażę nie zaciągnie. Ty to masz szczęście! Najwyraźniej złapałam je kiedyś za rogiem stambulskiej ulicy. W czepku urodzona!

Nie musiałam wcale nauczyć się „dziwacznego” języka – tak różnego od znanych nam romańskich, w którym mało co wydaje się – przynajmniej na początku – mieć sens. Nie jechałam sama, w nieznane, do kraju, w którym nie znałam nikogo i nie budowałam przez lata sieci kontaktów, grona znajomych – dotarli do mnie sami, jak pielgrzymi do Mekki, kiedy ja siedziałam sobie na piedestale. Nie użerałam z biurokracją, nie rozpracowywałam obcych kodów kulturowych, nie zderzyłam z całą masą nieporozumień – zamiast tego spadła mi z nieba turecka gwiazdka.

Brzmi strasznie? Nie dla mnie, bo ja to wszystko lubię.


Życie to przygoda

Jeśli lubisz zimę, jazdę samochodem, strukturę korporacji – świetnie, pruj przez śnieg do pracy! Gdy codziennie narzekasz na zimno, korki i wszystko w firmie – nie pomoże dwutygodniowa ucieczka od życia, podobnie jak desperacka decyzja o wyjeździe z nastawieniem, że nie trzeba będzie się narobić.

Narobić się trzeba wszędzie: i w europejskim kraju zasnutym mgłą i na południu, pod symboliczną palemką, która stanowi nagrodę za ciężki dzień w pracy, kilka stron dobrego tekstu, dyplomatyczne rozwiązanie konfliktu. Dla kogoś, kto palemkę uważa za szczyt kiczu, nagrodą ona nie będzie.

Nie przepadam za górami. Uwielbiam wysokie szczyty w sąsiedztwie morza, ale nigdy nie czułam się dobrze otoczona wysokimi skalnymi formacjami – brakuje mi wtedy przestrzeni, powietrza. Kocham morze, ocean, wodę, wiatr, szum fal i cały ten bezkres, co nie znaczy, że nie mogę czasem odwiedzić gór. Przyjechać, zobaczyć, zachwycić się i wrócić. Tam, gdzie czuję się lepiej. Gdzie jestem bardziej „na wczasach” niż „za biurkiem w szarym boxie”.

* pojęcia typu wczasy, góry, morze, korporacja etc. są metaforyczne lub dosłowne, w zależności od osobistych preferencji Czytelników

środa, 30 maja 2018

Męczennicy i tatuaże



Taksówkarz oprowadzał w zeszłym tygodniu grupę 11 Polaków, tylko jedna osoba znała angielski, ale jakoś poszło – najtrudniej było z liczbami, a przecież kierowca rzuca nimi jak sztuczkami z rękawa. Tu poległo tylu, tam tylu, na tym wzgórzu zginęła liczba taka, za wzgórzem owaka… Acha, dlaczego? Bo ja też przewodnikiem turystycznym jestem, zapomniałem wspomnieć. Tu moja wizytówka. Za kurs płacicie mniej, choć licznik pokazał 40… Lubię Polaków. 

Polaków zdaje się darzyć sympatią także młody pracownik recepcji hotelu, który był w Gdańsku na Erasmusie. Oraz dwóch wiekowych panów cieszących się słonecznym dniem na niewygodnych, małych taboretach wystawionych przed lokalne biuro podróży. Skąd jesteście? Z Polski? Aaa… Wzdychają obaj. Okazuje się, że właściciel biura miał wiele lat temu ukochaną w… Gdańsku. Pisała do niego listy na różowej papeterii. Niestety, kontakt się urwał.

Historia miłosna w tle, ale przede wszystkim historia krwawa, i to na każdym kroku: zapisana na wzgórzu, widoczna wyraźnie z drugiego brzegu cieśniny. Wytłoczona na pocztówkach, namalowana na kubkach i talerzach dostępnych na zabytkowym targu, w jeszcze przedsezonowej cenie. Zwykle pod postacią żołnierza walczącego, padającego, podpierającego towarzysza walk lub wracającego z pola bitwy. Biuro podróży Truva (Troja) zaprasza na wycieczkę szlakiem walk i poległych. Lekko nie jest.

A wiecie, że nasza miejscowość aż w 78% głosowała w zeszłorocznym referendum na nie? Jako druga prowincja w kraju, zaraz po Tunceli – kontynuuje taksówkarz. Nie wiemy, ale krótka trasa na drugą stronę półwyspu to przyspieszona lekcja WOS i historii w jednym. Prom macie za dwie godziny, proponuję usiąść przy porcie i napić się herbaty. Çay, a to niespodzianka. Oczekiwania umila zabawa z dwoma szczeniakami (sprzedam za 10 lira – żartuje (?) właściciel kawiarni) i niespodziewana wizyta kolorowej grupy zmęczonych kolarzy. Obok niesportowa grupa dyskutuje z kolei o socjalizmie. I tak – wszyscy piją herbatę.

Wyspa wita chmurami, wiatrem i krajobrazem, który z promu, z widokiem na port, przypomina Szkocję. Jest za duża, a my jesteśmy na niej za krótko – mamy za mało czasu, a za dużo bez samochodu zdziałać tu nie można. Za, za, za… Siadamy więc w świeżutkim Gastronomi Atölyesi (podsłuchujemy, że wczoraj była niezła impreza z okazji otwarcia!) – przy stoliku obok narada: uwagi doświadczonych restauratorów. W lokalnych sklepach oliwne mydełka w połączeniu z kozim lub oślim mlekiem, duży wybór (wyglądających na dobre!) win w cenach zdecydowanie niestambulskich. Wczorajsza wycieczka na dużo mniejszą wyspę to z kolei raj dla miłośników tawern – aż mdli od błękitnego piękna morza, nieba i restauracyjnych dekoracji. Oraz pięknych ludzi – już nie błękitnych, ale za to wytatuowanych.

Po całej okolicy kręci się podejrzanie dużo wydzierganej młodzieży – portowe, uniwersyteckie miasto, może dlatego? Z jakiegoś powodu nawet na jednym z ramadanowych stoisk w innej, oddalonej o dwie godziny jazdy samochodem, miejscowości, można sobie zafundować tatuaż. Post, iftar, na prawo lody z koziego mleka, na lewo muzułmańskie różańce. To jak, kotwica na przedramieniu, młody człowieku?














czwartek, 10 maja 2018

Plotki z dzielni



Wydawać by się mogło, że nie ma co ekscytować się herbatą, a tu proszę, niespodzianka. Dziewiąta rano, ludzie teoretycznie w pracy, a mieszkańcy Yeldeğirmeni powoli zaczynają zbierać się na śniadanie. Freelancerzy? Studenci? Bezrobotni? Rozleniwiony tłum owiany jest nutką tajemnicy. Przed południem trudno już o wolny stolik – trzeba by stać na czatach.

Matka współwłaściciela kawiarni to emerytowana pielęgniarka, która obecnie para się wróżbami z fusów kawy. Ma stałych klientów, między innymi lekarkę od lat bywającą u niej „po poradę” co najmniej raz w tygodniu. Na zmywaku pracuje Turkmen, emerytowany nauczyciel gry na gitarze. Brakowałoby tylko, żeby kelnerka była słynną malarką albo diwą operową. Może jest, nie pytałam.

*

Tak zwane sklepy vintage – na całe szczęście ceny vintage z europejskiej części miasta jeszcze tu nie dotarły: sukienko-tuniko-kombinezon znanego projektanta za 150 lira lub sukienka pochodzenia nieznanego za lir 20. Skarby niewiadomego pochodzenia (sztuczne kwiaty, młynek do kawy, rura odkurzacza) prezentowane przez sprzedawcę na rozklekotanym wozie na kółkach, na wprost zapadającego się pod własnym ciężarem budynku. Po okazyjnej cenie, na sprzedaż. Skarby i budynek.

Koty – nocni stróże samochodów, w ciągu dnia – hałaśliwi ogródkowi goście. Po ulicach biega czarny pies imieniem Arab; szczeka na obcych mężczyzn, którzy nie przypadli mu do gustu – z wiekiem jednak coraz bardziej tolerancyjny, drażnią go już chyba tylko motory. Wyglądający z kolei niewinnie rudy mały piesek nie lubi, gdy się go głaszcze.

*

Trzy galerie i trzy wernisaże w ciągu minionych dwóch weekendów. Piknik z okazji 1 maja organizowany przez najbardziej obleganą na dzielnicy knajpę – zbiórka o 8 rano, żeby ominąć najgorsze korki. Jazzowa wiosna i niedzielne uliczne koncerty.

Od zawsze tylko jeden lokal serwujący alkohol – mieszkańcy nie chcą przecież, by dzielnica zmieniła się w kolejną „barową”. Nie ma więc konkurencji, bar wygląda zatem jak… wygląda. Zimą, przy zasuniętym dachu, można ciąć powietrze. Bo dach ruchomy, a więc teoretycznie jesteśmy na „świeżym powietrzu”, a zatem w praktyce… zakaz palenia tytoniu tu nie obowiązuje.

I rzecz najdziwniejsza, a w sumie nie powinna przecież zaskakiwać. Często słychać na tutejszych ulicach język… polski.