czwartek, 27 grudnia 2012

Dentystki, od Turcji specjalistki


„A to pani mieszka w Turcji? Jak ja kocham ten kraj!” – wykrzyknęła, dzierżąc wiertło w prawej dłoni.

„Byłam w Marmaris, koło Kemer, niedaleko Bodrum... zwykle takie wakacje pod palmą, z drinkiem w ręku. Cudowny kraj, ciągnie mnie tam co roku.”

Okazało się więc, że zastępczyni mojej „stałej” dentystki (która wyjechała na świąteczny urlop), jest zafascynowana Turcją w równym stopniu.

Dentystka A, do której co roku udaję się na przegląd, zrobiła wiele objazdówek po kraju gwiazdy i półksiężyca. Doskonale zna Stambuł.

Dentystka B, która sprawdzała właśnie stan mojego uzębienia (jak zwykle – zero ubytków! że nieskromnie pochwalę się w tym miejscu) na punkcie Turcji oszalała – przypadek, zdarza się.

Po chwili do gabinetu zawitała jednak dentystka C…  już od progu wołając: „Słyszałam, ze pani nie tylko w Turcji mieszka, ale też napisała na temat tego kraju książkę. Bo widzi pani, ja ten kraj uwielbiam! A tureckie jedzenie…”

„Tak, wolę dużo bardziej niż greckie.”

„Zgadzam się… Żeby tylko nie poszli w stronę radykalnego Islamu…”

„Tak, byłoby szkoda… A kraje tego regionu mają ku temu ciągoty…”

„Co prawda świeckość państwa zapisana jest w konstytucji…”

„Konstytucja konstytucją, a życie…”

„Ach, ten Stambuł trzydzieści pięć lat temu…”

Nie wzięłam niestety udziału w dyskusji na temat Republiki tureckiej, pozostawiając dywagacje dentystom. Potakiwałam tylko – na znak zgody, kręciłam głową – wyrażając niemy protest, próbowałam śmiać się, gdy padł jakiś żart.

Suma summarum – zęby mam zdrowe, a humor przedni: 100% polskich dentystów, których odwiedziłam w ciągu ostatnich dziesięciu lat, ma świra na punkcie Turcji.

Przypadek? Statystyki nie kłamią…

czwartek, 6 grudnia 2012

Kilka krótkich (i niepowiązanych ze sobą) historii, opatrzonych estetycznymi (o gustach się nie dyskutuje) fotografiami



– 1 –

Przeprowadziłam niedawno ożywioną dyskusję na temat „opatrzenia się” Bosforu. A raczej tego, czy Bosfor ma prawo się opatrzyć.
Odpowiedź brzmi oczywiście: nie. Nie ma prawa.
Argumentów oponenta nie przyjmujemy do wiadomości.
Koniec historii.



– 2 –

Spacer po dzielnicy Galata, zagłębia turystów i street artu. Herbatka w Ceneviz Cafe. Drewniane stoły i krzesła przykryte obrusami o motywach orientalnych. Fontanna opleciona szczodrze poczerwieniałym winem. Kuszące oko i płuca pozłacane nargile. Turystyczny klasyk – nic dodać, nic ująć.
Rozentuzjazmowany kelner łamanym angielskim próbuje nawiązać standardową, mało ciekawą konwersację. Po małej lingwistycznej porażce przerzuca się zrezygnowany na język ojczysty, którym włada nieco sprawniej. Nagle, niczym Filip z konopi, wyskakuje z pytaniem co najmniej nie adekwatnym: gdzie mieszkam. I czy mieszkam sama.
Wystarczy spojrzenie, a przerzuca się na rozmowę z siedzącą obok „świeżynką” ze słonecznej Italii. „Czy jesteś z Rzymu?”. „Nie, bo z Turynu”. Stambuł najs, ale we Włoszech na pewno jest teraz cieplej. Nie?
A mogę cię dodać do fejsbuka?
Dyplomatyczny śmiech słonecznej Italii cichnie z każdą minutą.



– 3 –

Tureckie powiedzenia, przysłowia, mądrości. Jest ich bez liku, a każde zawiera z pewnością jakąś życiową prawdę. Lub choćby jej ziarenko.
Dostałam niedawno zadanie, wydawało by się, niewykonalne: rozszyfrować trzy ludowe mądrości. Trafiłam w dziesiątkę. Trzy razy.
W przysłowiu numer jeden było coś o kaczce, w drugim o róży. Ostatnie, które wybitnie przypadło mi do gustu, zacytuję: in cin top oynuyor (dosłownie: dżin gra w piłkę). Chyba takie nasze jak makiem zasiał.
Dżin i piłka. Kreatywność bez granic.

Więc tak, Bosfor opatrzyć się nie może.


(Magdalena Abakanowicz w galerii AkBank, do końca stycznia)

czwartek, 15 listopada 2012

Kebaby



Znajoma, Turkolog z wieloletnim pobytowym stażem w kraju gwiazdy i półksiężyca, zatruła się pierwszego dnia urlopu w Stambule. „Dlaczego nie umyłam tych cholernych winogron? No dlaczego?!” – wyrzucała sobie.
Winogron? To winogrona się… myje? Niepokojące, mało higieniczne myśli zaczęły kołatać w mej, nieprzywykłej do sanitarnych rozważań, głowie.
Rzuciłam podejrzliwe spojrzenie znajomemu sprzedawcy çiğ köfte, życzliwemu staruszkowi grubo po sześćdziesiątce. Uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic, wskazując na świeże, chrupiące liście soczysto zielonej sałaty. A-haaa! Nie nabierzesz mnie, koleżko! Surowe mięsko sprzedawane na ulicy?

Zaraz, zaraz… Ulica.
Rozejrzałam się wokół.
Otoczona przez sprzedawców wszelkiej maści.
Wokół mnie gastronomiczne mydło i powidło: pilav (ryż, ciecierzyca i gotowany kurczak), parę metrów dalej kokoreç (drobno siekane, smażone, mocno doprawione przyprawami flaki), zaraz obok balık ekmek (smażona ryba z sałatą i cebulą, wsadzona do połowy bochna białego tureckiego chleba).
A to tylko początek podejrzanej dla przeciętnego żołądka wyliczanki…

Miejsca „czyste” i „nieczyste”

Ponieważ żołądek mam co najmniej nieprzeciętny, czerpałam (i czerpię) z tureckiej ulicznej gastronomii pełnymi garściami. Nie ma nic lepszego niż midye dolma (małże z ryżem i przyprawami, skrapiane obficie sokiem z cytryny) późnym sobotnim wieczorem, czy raczej – bardzo wczesnym niedzielnym porankiem. Każdy porządny, kochający życie nocne stambulczyk ochoczo mi w tym miejscu przyklaśnie, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Zawsze śmieszyły mnie opinie tureckich znajomych na temat lokali mniej lub bardziej „niepewnych”: ta knajpa jest czysta, w tej bym nie jadł, ta z kolei znajduje się na stambulskiej gastronomicznej czarnej liście. Wypowiadane ze śmiertelną powagą uwagi powodowały tylko mój ironiczny uśmiech.
Do czasu.

Przeklęta zupa, zły kurczak

Był piękny, gorący letni wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi. Weekend poza miastem, morskie kąpiele, wylegiwanie się na plaży – po trudach podróży gorący talerz zupy ezogelin aż sam się prosił na stół. Wybrałam knajpę, przed którą zawsze przestrzegał mnie znajomy.
„Nie jedz tam.”
„Ale dlaczego?”
„Nie wygląda na …”
„Czystą?” (ironiczny uśmiech)
„Śmiej się, śmiej. Żeby nie było, że nie ostrzegałem.”

Ostrzegał, a mimo to parszywą zupę – mój pierwszy i ostatni posiłek w udekorowanej na zielono restauracji przy Cumhuriyet Caddesi – spożył razem ze mną. Skończyło się na zwykłym zatruciu, niepozornej kroplówce i makabrycznym rachunku w prywatnym szpitalu.
Morał tej skręcającej kiszki opowieści: nie rzucam już ironicznych spojrzeń. Jem nadal to, czego żołądek zapragnie. Bez skutków ubocznych.
Prawie, bo po drodze napatoczył się jeszcze trujący kurczak.

Naprzeciwko mojej pracy jest taka ładna, podejrzanie tania knajpa z „domowym” jedzeniem, przed którą zawsze ustawia się imponująca kolejka. Są tłumy, jest renoma – przekonana o słuszności tej jakże oczywistej oczywistości, dołączyłam do czekających na porcję pilawu wygłodniałych stambulczyków.
Krążących wśród współpracowników legend o zatruciach pokarmowych w tej niewinnie wyglądającej knajpce nie brałam poważnie.
Do czasu.
Skutek uboczny kurczakowej historii: postanowiłam zostać wegetarianką.*

Wegetarianizm nie jest jednak lekiem na całe trujące zło, o czym przekonała się znajoma podróżująca samotnie po wschodzie Turcji. Żołądkowe rewolucje zaczęły się już na początku wyprawy (jak sama przyznała – jej układ trawienny należy do dość wrażliwych). Gdy nie pomogły zabrane przezornie środki farmakologiczne, M. udała się do aptekarza, który zalecił jej… coca colę. Ciepłą, odgazowaną. Jak się okazało – niespodziewanie skuteczną.

O tym, że licho czyha wszędzie, nie tylko w szemranych gastronomicznych lokalach, przekonała się inna znajoma. Najwyraźniej nawet dobra, polecana turystom restauracja w Urfie może przyprawić o skręt kiszek.

Jak dalej żyć? Gdzie jeść? Czyżby w Mc Donaldzie, jak spotkany niedawno, przewrażliwiony turysta, który bał się wyjść na kolację? O nie, mili państwo. Spędzić 24 godziny w Stambule, mieście tysiąca smaków, zapachów i przypraw, nie wychylić nosa z hostelu i mlaskać swoim spreparowanym mięsopodobnym burgerem? Wstyd i hańba! Wolę prawie nieistniejące ryzyko zatrucia przepysznymi meze i rakı.
I toteż wszystkim Czytelnikom polecam, na własną gastronomiczną odpowiedzialność.


* wegetarianką w wersji tureckiej: ryby i owoce morza dozwolone, w dowolnej ilości. Grzechem byłoby przejść obojętnie obok kilkunastu, ustawionych w równym rządku, sprzedawców midye dolma; szczególnie późnym, sobotnim wieczorem…

środa, 7 listopada 2012

A imię jego… Wojna i Pokój



Wielogłowska?
Wielogołowska?
Wielgoławska?
Wielgołogggg?!
Wielgooo…

Aż dziw bierze, że jako posiadaczka nazwiska wybitnie trudnego do wymówienia i/lub zapamiętania, nie poruszyłam do tej pory tematu, który sam prosi się na turecko-blogową tapetę.

Nie powinno być zaskoczeniem, że do imion przywiązuje się w Turcji większą wagę niż do nazwisk (na koszulkach fanów tureckich drużyn piłkarskich widnieją imiona, nie nazwiska graczy). Lider nad liderami, Atatürk, wprowadził nazwiska do użytku dopiero w 1932 roku. Na wzór i podobieństwo Europy.

Syn tego i owego…

… czyli dla każdego ucha coś miłego.
Czasem odrobinę humorystycznie, jak Kasapoğlu, Syn Rzeźnika.
Popuśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie eteryczną niewiastę imieniem Manolya Kasapoğlu (Magnolia Syn Rzeźnika). Niekiedy dramatycznie (Bacaksızoğlu – Syn Tego Bez Nóg), a zdarza się, że wręcz niepokojąco (Tavukoğlu – Syn Kurczaka).

Znajoma o ekstrawaganckim nazwisku Garip (dziwny) wyznała niedawno, że zostało ono nadane jej przodkom, bo pochodząca z Bułgarii rodzina była najwyraźniej takim właśnie „dziwnym zjawiskiem” dla tureckich urzędników. Stygmat obcego?

Z kolei zdecydowanie ponad turecką przeciętną wysoki (prawie dwa metry!) dziadek znajomego ożenił się z dziewczyną, na której punkcie szalał jeden z urzędników. Jak można łatwo się domyślić, nazwiskowa zemsta była co najmniej słodka – Kısa znaczy w języku tureckim: krótki, niski. Strach pomyśleć, co czekało tych, którzy podpadli urzędnikom bardziej…

Co ciekawe, jeśli nie wręcz podejrzane, w kraju gwiazdy i półksiężyca moje zawiłe nazwisko nie przysparza nikomu szczególnych zmartwień. Ekspedientki z zadziwiającą pewnością siebie wystukują na klawiaturze jedenastoliterowy ciąg, który nie ma dla nich większego sensu. Mimo wszystko czynią to niemal bezbłędnie.
Niemal, bo litery „ł” brak.

Burak i Baran w jednej siedzieli ławce

Przykład dwuosobowej grupy na kursie językowym, którą miałam przyjemność uczyć, nie należy wcale do wyssanych z palca. Cudowny zbieg okoliczności sprawił, że Burak i Baran postanowili zapisać się na angielski w tym samym czasie.
Ku mej, z trudem skrywanej, uciesze.

Z przepięknych, acz nieoczywistych dla polskiego obywatela lingwistycznych dualizmów: czuję się w obowiązku wymienić dwa imiona – Savaş i Barış (Wojna i Pokój). Nazwać tak synów – pomysł, który może zrodzić się tylko w umyśle kochającego konflikt szaleńca.
Dualizmy są chyba na topie, o czym świadczy popularny turecki serial o dwóch braciach różniących się jak ogień i woda: Kuzey Güney (Północ Południe).

Są imiona pochodzenia arabskiego: Abdullah, Fatma, Ali, Elif…
…imiona lewicowe: Evrim (ewolucja – lewica w wersji light), Devrim (rewolucja – wersja hardcore), Deniz (na cześć lewicowego działacza – Deniz Gezmiş)…
…wymuszone na Kurdach tureckie imiona, stanowiące kreatywny przykład niemego protestu.

Do mojej ulubionej kategorii należą imiona w wersji unisex (jak choćby ukochane, wspomniane wcześniej Deniz – morze).

Istnieją też imienne mieszanki powodujące niemały mętlik w głowie początkujących adeptów języka tureckiego. Jak choćby ta z Gül (róża) w roli głównej. Mamy więc cały kwiecisty imienny bukiet: od „zwykłej” Gül, poprzez Gülşah (Różany Szach), Gülşen (Radosna Róża), po Ayşegül.
I wiele podobnych.

Także te zdecydowanie niecenzuralne, jak choćby Kutas – mało popularne, ale jednak istniejące, imię… żeńskie.

niedziela, 28 października 2012

Wyspowa psychodela




„Płyniecie na wyspy? W taką pogodę…?!”

Jednej z ostatnich nocy Stambuł doświadczył burzy najdziwniejszej z możliwych. Czterogodzinne, regularne błyski, zero deszczu.
I tylko czasem… coś tam… kiedyś… pod koniec… nieśmiało grzmotnęło.
Tak było w Europie.
Co ciekawe, również znajomi po drugiej stronie Bosforu zarzekali się, że Azja nie uświadczyła ani kropelki deszczu. Gdzie więc lało i trzaskało? Być może burzowe epicentrum znajdowało się w samej Ankarze.
A może nie była to wcale burza…

Teorie spiskowe na temat podejrzanych zjawisk atmosferycznych oraz pozbawiająca złudzeń prognoza pogody na dzień następny nie zdemoralizowała jednak zmotywowanej grupy żądnej wyspowych wrażeń.
Nie ma, że potencjalny deszcz, wichura i trzaskanie piorunów.
Wyruszyli.
Bez parasolek, za to pełni dobrych przeczuć.

„Fajnie płynąć w taką pogodę, zawsze tylko słońce, upał, błękitne niebo. Nuda. Będzie miła odmiana!”
Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, ze rzucone bezmyślnie słowa mogą zostać odebrane jako czysta złośliwość przez dwójkę turystów, którzy odwiedzili Stambuł tylko na kilka dni. I, jak to czasem bywa, mieli pecha.

Szczęśliwie aura okazała się łaskawsza niż tureckie pogodynki.
Mroczne niebo, nieprzenikniona mgła, groźne chmurzyska – natura krzyczała wręcz: chować się, nadchodzi deszczowe katharsis!!!
Złowieszcze podmuchy wiatru okazały się tylko straszakiem.
Nie spadła ani kropelka, nie nadeszła wichura stulecia, nie odwołano promów.

Słowem, nie wydarzyło się nic wartego obaw i lęków.

A szkoda, bo sceneria aż się prosiła…



środa, 10 października 2012

Na co komu Wschód (Nemrut)




Wchód Turcji. Lokalny dolmuş pruje przez odrealniony, księżycowy krajobraz.
Smutek nagich skał. Wyschniętej ziemi. Skarłowaciałych drzewek.
Mało wody. Dużo pyłu. Sucho, pusto.
Podróży dzień pierwszy. Misja: wschód słońca na wschodzie Turcji.
Romantycznie i egzotycznie.

Zanim będzie nam dane omdlewać od nadmiaru estetycznych wrażeń, trzeba jednak zdrowo się namęczyć.
Pobudka o drugiej, podróż z Adıyaman wypożyczonym wozem, a po drodze mrok, ziewanie i marudzenie.
Nie ma wschodu bez bólu.

Turyści ściągają na wzgórze Nemrut z czterech stron świata. Czysty masochizm? Widocznie musi być na czym oko zawiesić. A może to tylko kolejna podróżnicza powinność? Pozycja numer sto pięćdziesiąt jeden do obowiązkowego odhaczenia w turystycznym notesiku?
Wzgórze nie jest strome, sznur turystów, nawet tych wiekowych, sunie więc płynnie pod górę, jak łańcuszek zakonników udających się na modlitwę. Tłum milczący i zahipnotyzowany, a raczej – mało przytomny, bo zwyczajnie niewyspany.
Jaki by nie był powód tajemniczej posępności, niemy korowód robi wrażenie.


Przezorni zabrali termosy z gorącą herbatą. Z metalowych kubków podróżników paruje świeży napar. Można wygodnie usadowić się na jednej ze skałek i czekać na cud. Znaczy się, słońce.
Japońscy turyści wyciągają aparaty, gdy wokół jeszcze ciemność. Grupa młodych i podejrzanie żywotnych osób (studenci?) niecierpliwie wierci się, coś wyciąga, przestawia, wyjmuje, ustawia… Po chwili, nie wiedzieć skąd, muzyka. Spryciarze, uderzają energicznie w bębenki, zaczynają tańce. Rozśpiewany tłum wiruje, taneczny krąg powiększa się, przyspiesza. Nie ma jeszcze świtu, a tych roznosi energia, myślałby kto.
 
Warto tak zrywać się w środku nocy?
Na pewno.
Pod warunkiem, że złośliwe chmury nie przesłonią tego, co nas tu ściągnęło:

poniedziałek, 24 września 2012

Do kotleta



Nie ma jeszcze południa, a Yasemin Kutsi ogłasza rychły wybuch trzeciej wojny światowej. Dość ciężkostrawny dodatek do porannej jajecznicy. Turecka astrolożka musi cieszyć się uznaniem telewidzów, bo nadaje już ponad godzinę. Sylwestrowy makijaż, natapirowana blond czupryna, sześćdziesiąt lat i niezaprzeczalna charyzma. Zaczynam żałować, że knajpa, w której konsumuję śniadanie (zdaniem Yasemin pewnie jedno z ostatnich) wyciszyła głos wielkiego plazmowego odbiornika. Kłopoty czekają nas tylko „jeśli ludzie nie zaczną się szanować” – dodaje na pocieszenie specjalistka od układów planetarnych.
No tak, jest nadzieja. Turcy to nie naród malkontentów.

Pora poobiednia. Z tematów mniej społecznych, a bardziej jednostkowych (nadal jednak gatunkowo nielekkich): jak zrzucić zbędne kilogramy. Hatice hanım ma lat 30 i waży 140 kg. „Nie podobam się mężowi” – głoszą dramatyczne podpisy. Do domu nieszczęśliwej puszystej wkracza specjalistka od diet i charakteryzacji, otwiera lodówkę pani domu, a tam… jak to w Kayseri: şekerpane (bardzo słodkie, makabrycznie kaloryczne tureckie słodycze), chałwy i inne ciężkostrawne bomby pokarmowe.
Hatice przechodzi metamorfozę – wymiana ciuchów, włos prosty i jaśniejszy (obowiązkowy blond), makijaż jak się patrzy.
Wygląda na szczęśliwą. Nie wiemy tylko, czy poza garderobą zmienia także nawyki żywieniowe.

Na wieczór film z kwiatkiem (zamiast papierosa) w tle.
Nikotyna nie ma na tureckim szklanym ekranie racji bytu. Wypada tylko przyklasnąć – w kraju, gdzie palaczy jest zatrważająca liczba (podobno zresztą malejąca po wprowadzeniu w 2009 roku całkowitego zakazu palenia w miejscach publicznych) nie ma co namawiać ludzi do nałogu. By ukryć dymka stosuje się więc oklepaną „metodę rozmazania” – trujący pet jest wtedy niewidoczny.
Można dyskutować nad skutecznością tych wątpliwych technicznych tricków – nawet małe tureckie dziecko domyśli się, że pan z filmu nie zaciąga się świeżo upieczoną szarlotką, a wdycha z rozkoszą nikotynę. Kanał CNBC postanowił zakpić sobie z rozmazanych dymków, wprowadzając własne, niesztampowe rozwiązanie. W filmach emitowanych na tym kanale aktorzy i aktorki palą… kwiatki we wszystkich kolorach tęczy. Szczególnie ciekawe doznania estetyczne w przypadku starszych tureckich produkcji: istna łąka! Któż w latach osiemdziesiątych podejrzewałby, że palenie szkodzi zdrowiu, urodzie i moralom telewidzów?

środa, 12 września 2012

Przychodzi baba do fryzjera vol.2



Życie fryzjera w Turcji do łatwych nie należy.
Niskie zarobki, brak ubezpieczenia, brak perspektyw, dwunastogodzinny dzień pracy.
Summa summarum: burası Türkiye w całej swej brutalnej okazałości.
Najgorsze jest to, że turecki fryzjer musi rzekomo użerać się z tureckimi kobietami.
I ich fochami.
Wiadomo: „Kaprysy, kaprysy…” – K., mistrz nożyc i znawca kobiecego włosa, wykrzywia usta w wymownym grymasie. – „Właśnie dlatego nie ożeniłem się z Turczynką…” – zaczyna obiecująco – „…tylko z Bułgarką” – kończy rozbrajająco.
„O, to gratulacje!” – klientka wybąkuje uprzejmie, acz podejrzliwie.
„Jest jeszcze gorzej…” – jak Klientka przewidziała, K. do optymistów bynajmniej się nie zalicza.
„Te różnice kulturowe… Masaaakra! Gdybym wiedział, jaki to ból, w ogóle bym się na taki ożenek nie pisał. Co dla niej normalne, dla mnie dziwaczne… Nie rozumie oczywistych oczywistości. A jesteśmy razem już prawie osiem lat!”
„To najgorsze za wami…” – Klientkę zaczynają niepokoić przyspieszające ciachanie nożyce – „Większość par rozstaje się po siedmiu latach… Tak mówią… statystki!” – ostatnie, prawie naukowe stwierdzenie, nie przemawia jednak do fryzjera i jego coraz bardziej stanowczych cięć.
„No nie wiem, nie wiem…” – przebąkuje – „Pojadę chyba do Londynu…”
„Ooo…” – Klientka dostrzega światełko migoczące niemrawo w tunelu – „Wszyscy londyńscy znajomi bywali u tureckich fryzjerów, jesteście podobno najlepsi!”
„Niby taaak…” – kontynuuje mało entuzjastycznie K. – „Ale znajomy zaoferował mi pensję, za którą będę mógł ledwie przeżyć… W dodatku nie znam języka…”
„No, to będzie świetna okazja, żeby się nauczyć!” – Klientka zaczyna niecierpliwie wiercić się w fotelu: kto tu w końcu jest polskim pesymistą?!
„Ooo, siwy włos…” – K., dostrzegając irytację Klientki, zmienia sprytnie temat – „W takim wieku?”
„W jakim wieku?” – obrusza się Klientka – „Mam już przecież X lat, siwego włosa mi nie wolno mieć?”
„No to przecież pani młoda!” – riposta godna dobrze wychowanego tureckiego dżentelmena.
„Phi… Większość tureckich znajomych ma siwe włosy przed trzydziestką…” – Klientka uważa się, całkiem zresztą słusznie, za znawcę tematu.
„Fakt…” – K. zadumał się, a nożyce zawisły niebezpiecznie nad głową Klientki. – „Bo my, Turcy, mamy więcej stresów. Cały czas się czymś zamartwiamy. Nie to, co Europejczycy…” – K. jest najwyraźniej w stanie odwrócić każdego kota ogonem.

Klientka bierze głęboki oddech. Kusi ją wymienienie długiej listy upierdliwości, którymi zamartwiała się w ciągu ostatniego roku, kiedy to… Właśnie, właśnie… ROKU!
RO – KU!
R  O  K  U …
R OOO K UUU … !

Klientka uświadamia sobie, że mija dokładnie dwanaście miesięcy od jej powrotu do Turcji.
Ósmy września, Turcja-Stambuł, piekło-niebo. Powrót na stare, dobre śmieci.

Nowe mieszkanie i nowa fryzura na nową drogę życia.
Amen.

poniedziałek, 3 września 2012

Sezon ogórkowy dobiega końca




Turecki piknik. Mało piwa, sporo zamieszania.

Gdy uczniowie zapraszają na grillowanie w wyborowym męskim towarzystwie (jedyna uczennica nie zjawia się mimo obietnic – ach, te tureckie dziewczyny!), odmówić byłoby skrajną głupotą.
Wypada leżeć, pachnieć i przyjmować z wdzięcznością serwowane jadło i napitek.

Na kocyku lądują więc kurczakowe udka i skrzydełka, pokrojone w równe plasterki pomidory, ogórki oraz apetycznie zgrillowane papryczki i cebulki. Zanim to jednak nastąpi… minie parę ładnych godzin.

Wszyscy się spóźniają – Turkologom i Turkofilom oczywistych oczywistości nie trzeba wszakże tłumaczyć.
Gdy uczestnicy zaplanowanego biesiadowania na świeżym powietrzu pojawiają się wreszcie na horyzoncie, wyczekiwany bajzel dopiero się zaczyna.

Co pijemy? Co jemy? Gdzie siedzimy?
Kto kupuje? Co kupuje? Gdzie kupuje?
Odmiana przez wszystkie przypadki i osoby.
Mięso zostało w domu. Nóż za tępy. Serwetek nikt nie kupił.
Podział ról i zadań następuje mimo wszystko zaskakująco szybko.

Po stu pięćdziesięciu trzech minutach można w końcu wygodnie usadowić się na kocyku.
Że wieje? Że lato się kończy i wieczory (delikatnie mówiąc) rześkie? Trzeba hartować ciało i ducha!

Że toaleta kilometr dalej? Po jednym małym piwie i tak nikomu nie będzie potrzebna.

Stróże porządku zwracają uwagę na rzekomo niebezpieczną lokalizację grilla („bliżej chodnika! bliżej betonu! z daleka od trawy!). Kilkadziesiąt metrów dalej niemal pożar: jakaś urocza rodzinka urządziła sobie mangal (grilla) w konarach pobliskiego drzewa.

Cudowne niespodzianki, nieuniknione kontrasty, absurdalne absurdy, czyli turecki bajzel w najlepszym wydaniu.

Turecki piknik: mało piwa, sporo zamieszania. I bardzo dużo pozytywnej energii.

środa, 15 sierpnia 2012

Kawa Pod Specjalnym Nadzorem

Amatorzy i eksperci wczytują się w fusy na thelittleshopofcoffees

Zapraszam na stronę znajomego: thelittleshopofcoffees (niestety, tylko w języku angielskim). Cztery filiżanki czekają na Wasze (profesjonalne lub amatorskie) wróżenie. Powodzenia!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Wielki Post Turecki

Sultanahmet odświętnie, wieczorową porą

Środkowa Anatolia, październik 2005.

Trzy nieokrzesane yabancı (cudzoziemki) plączą się po centrum Kayseri, dawnej Cezarei Kapadockiej. Pierwszy samodzielny wypad na miasto przypada w dzień odświętny: utworzenia Republiki Tureckiej. Jest więc pochód, są kwiaty, flagi, oklaski. Żołnierze i uczniowie maszerują, rozentuzjazmowany tłum kibicuje.

Jest też… Początek Ramazanu, okoliczność zupełnie już nie świecka, a wręcz otwarcie religijna. Zaczął się miesiąc muzułmańskiego postu, o czym zdezorientowane yabancı przypomniały sobie dość późno, maszerując przez jedno z najbardziej konserwatywnych tureckich miast z simitami w dłoniach…
Chrupiących świeże obwarzanki dziewcząt nikt nie upomina, nikt nie rzuca też karcących spojrzeń.
A w sumie tego właśnie niektórzy spodziewać by się mogli po przywiązujących wagę do religii i tradycji mieszkańcach Kayseri.

Sceptycy, jeśli nie wrogowie postu, snują za to historie mroczne i tragiczne. Aktor ze Stambułu, który przyjechał z ekipą kręcić tu jakiś turecki soap: „Ej, dziewczyny, wy to dzielne jesteście, że tu chcecie mieszkać… albo dziwne jakieś. Do Stambułu byście lepiej pojechały. A w ogóle to wiecie, że tu kiedyś ktoś kogoś zabił, bo tamten nie pościł?”.
Ręka sama się na simicie zaciska, sezam z precla sypie.


Ramazan praktycznie, czyli dla tych, co nie poszczą

Mieszkańcy Beyoğlu odetchnęli z ulgą, bo oto basowe drgania podłóg i świdrujące w uszach dźwięki ograniczają się w miesiącu postnym do weekendów. Od niedzieli do czwartku – prawie jak makiem zasiał.
Prawie, bo muzyka oczywiście dudni, ale – z klubu jednego zamiast trzech, - ilość decybeli została radykalnie ograniczona, - hulanka kończy się około trzeciej nad ranem.

Ludzi na İstiklalu jakby przyjemnie mniej. Może i o 5 proc., do tego tylko w tygodniu, i raczej nie wieczorami, ale zawsze to coś.

Ramazanowe promocyjne menu kuszą nawet nieposzczących. Także ci, co w porze iftaru (pierwszego posiłku spożywanego po zachodzie słońca) nie rzucają się z apetytem na kolację, bo nie żałowali sobie konsumpcji cały boży dzień, muszą przyznać, że widok niczego sobie: zastawione obficie jadłem i napitkiem stoły, atmosfera uroczystego oczekiwania, a potem zasłużona uczta dla wygłodniałych żołądków. Takie wigilijne wypatrywanie pierwszej gwiazdki. Tyle, że przez cały miesiąc. No i bez prezentów.

Substytut prezentów to promocyjne ceny tureckich przewoźników, hoteli, biur podróży. Linie lotnicze zachęcają w czasie Ramazanu do pokonywania mili. Przyjemność z wakacji podwójna: podróż zwalnia z obowiązku postu.

Wielkie Ramazanowe minusy, do jakich zaliczają się: paskudniejsze niż zwykle wieczorne korki, kolejki po pide (chleb pita), pośpiech i nerwowa atmosfera poprzedzające kolację (kilkunastogodzinny post – ani kropli wody! – przy prawie 40-stopniowym skwarze to raczej jazda bez trzymanki) bynajmniej mnie nie dotyczą. Połowa Ramazanu na wczasach, reszta na Beyoğlu, skąd nie trzeba dojeżdżać w godzinach szczytu do żadnej pracy, w korkach, gotujących się autobusach.

I tylko narzekania na upał nie mają końca.

niedziela, 29 lipca 2012

Na wczasach w tureckich lasach


Stęskniony Stambuł powitał mnie gorąco. Buchnął żarem, serwując do tego – uwaga – 90 proc. wilgotność powietrza. Miniony tydzień spędzony w miejscowości Akyaka, choć ciepły i słoneczny, to jednak przyjemnie rześki: żadnych omdlewających, pocących się turystów na horyzoncie. Ukochane Stambuliszcze – wprost przeciwnie. Wystarczy wysiąść z samolotu – buch! Gorąc uderza w policzki. A to raptem preludium.

Hammam z prawdziwego zdarzenia czyha na wypoczętego turystę na Beyoğlu. Tu dopiero można się przyjemnie zgrillować!
Niezobowiązująca pogawędka z niewidzianym kilka dni sklepikarzem:
- Chleb i ser poproszę.
- A proszę, widzę, że na wakacjach się było, ja wróciłem właśnie z Kuşadası, niby taka sama temperatura, a jak przyjemnie, a tutaj… no właśnie, ta wilgotność, no niech ją – wzrusza ramionami i energicznie wyciera czoło chusteczką.
Na półce spleśniały chleb, klimatyzacji brak.

Z długiej listy miejscowości nad morzami: Egejskim i Śródziemnym odwiedziłam do tej pory tylko Alanyę, Antalyę oraz znajdującą się niedaleko Izmiru miejscowość Çeşme (podobno windsurfingowy raj).
Akyaka. Leciałam tu… z pewną taką niepewnością. Bynajmniej nie z obawy przed samolotami (loty i lotniska darzę wręcz niezdrową, choć z wiekiem coraz mniejszą, sympatią), a zamartwiając się, czy wytrzymam w tureckiej głuszy. Do tego w nadmorskim tureckim upale (miało przecież być skwarnie i koszmarnie!).
Akyaka jawiła mi się jako towarzyska pustynia, turystyczny raj dla odludków, wielbicieli karmienia kaczek (w rzece Azmak pływa ich zresztą pokaźna gromada) i innych dziwolągów, którzy przyjechali tu szukać świętego spokoju albo Bóg wie czego. Celowo wybrałam się na wakacje w ciemno, nie tracąc czasu na wertowanie stron w poszukiwaniu wyczerpujących i zbędnych zarazem informacji – wystarczyła opinia paru znajomych, rekomendacje Skylar oraz zapierające dech fotki, które ukazały się po wpisaniu w wyszukiwarkę nazw miejscowości „Gökova” i „Akyaka”. Na żadnym ze zdjęć nie było ludzi…

Ku memu wielkiemu zaskoczeniu i pewnej jednak uldze, Akyaka nie okazała się wcale pustynią ani żadnym podejrzanym buszem. Nie przemknęła mi pod nogami jaszczurka ani inny gad, nie owinął się wokół łydki nieżyczliwy wąż, nie nadepnęłam niechcący na żadną nieszczęsną ropuchę (opowieści strwożonej uczennicy, która ostrzegała przed otaczającą zewsząd „dziką naturą” tamtejszych okolic).

 
Knajpy – powolna, zrelaksowana i uśmiechnięta obsługa. Brak naganiaczy. W końcu obecność na liście miast spod znaku CittaSlow do czegoś zobowiązuje.
Ulice – małe pieski. Szokujący kontrast ze Stambułem, miastem wielkich, leniwie wylegujących się na ulicach psiaków.
Spokojni, sympatyczni turyści, w większości Turcy. Sporo Brytyjczyków, rodzin z dziećmi. Malutkie centrum, atmosfera swojskiej miejscowości, gdzie każdy zna się z każdym. Segregacja śmieci. Czyste powietrze.
Urocze, małe knajpy, stambulskie ceny. Ludzie wychylający się wieczorami z balkonów swoich mieszkań, śpiewający do akompaniamentu muzyki z pobliskich barów. A w barach – rakı i cider, na śniadanie: Turkish Breakfast obok English Breakfast. Miejscowość mała, ale nie zaściankowa. Nawet Mojito w promocyjnej cenie – dwa drinki za jedyne 25 lira.
I te cykady.
I te palmy.


Ale przede wszystkim: rzeka. Może pobrzękują polskie sentymenty, może wspomnienia i tęsknota za rzeką dzieciństwa (nad którym od lat bywam tylko od wielkiego dzwonu) dają o sobie znać. Jedno jest pewne – zimna, rwąca, zacieniona rzeka Azmak zrobiła na mnie większe wrażenie niż pełna palm i słońca plaża Akyaki. Orzeźwiająca temperatura 15 stopni ponoć przez okrągły rok. Kaczki, gęsi, żółwie i ryby.
Żadnej ropuchy, ani jednej jaszczury.


Po sielskich anielskich wczasach w tureckich lasach wcale nie chce się wracać do miasta. Szczególnie, gdy jest nim Miejski Moloch i kontrast z turecką wsią spokojną aż bije po oczach. I tych rozgrzanych policzkach.
Nim się jednak obejrzymy, Beyoğlu niepostrzeżenie wessie ponownie w szaloną rutynę stambulskiego dnia codziennego. Aż do następnych wakacji, które… już za niecałe trzy tygodnie, zaraz po Ramadanie!



poniedziałek, 16 lipca 2012

Obiecanki cacanki, czyli brednie przy stole rakı


Jest takie ładne tureckie określenie, metafora słomianego zapału, nieszkodliwego gdybania, planów wartych złamanego grosza, obietnic bez pokrycia. „Rozmowy przy stole rakı”, czyli, kto wie… a nuż się coś zrealizuje, najlepiej samo z siebie.

Wertując stare posty natknęłam się na takie oto cuda wianki z roku pańskiego 2007 (które, czerwieniąc się ze wstydu oraz z powodu upałów, zamieszczam poniżej).

Plany na najbliższe tygodnie:
1. przepłynąć się do Anadolu Kavağı. Promem (odhaczone)
2. zobaczyć w końcu Dolmabahçe (odhaczone)
3. zobaczyć w końcu Muzeum Archeologiczne (NIEzrealizowane: ale może, „w końcu”…)
4. wejść wreszcie na Galatę (którą mijam codziennie) (NIEzrealizowane: nadal ją mijam i nadal na nią nie weszłam)
5. wejść do co najmniej pięciu meczetów (których nazw nie chce mi się wymieniać) (NIEzrealizowane: trzeba było wymienić, bo teraz nie pamiętam, o co mi chodziło)
6. wybrać się na nargile do Tophane (odhaczone)
7. wybrać się do kilku synagog i kościołów (odhaczone… chyba)
8. wybrać się raz jeszcze do Ortaköy (tym razem w miłym towarzystwie), zobaczyć ten piękny meczet, obejrzeć zachód słońca i zrobić sobie podrabiany tatuaż z henny (obrzydliwie pretensjonalno-sentymentalny punkt odhaczony częściowo – w meczecie nie byłam nadal: patrz punkt 5; pseudo-tatuażu sobie nie życzę)
9. zaryzykować życie w hamammie (odhaczone częściowo: hammam mam teraz we własnym domu)
10. no i zjeść... gofry w Bebek (nie ma co, bez tych gofrów nie wyjeżdżam ze Stambułu; na razie były gofry w Modzie) (NIEzrealizowane: co za gofry?! nic to, nie wyjadę, dopóki nie przekonam się na własnym żołądku).

Morał? Lepiej bez ponoszenia konsekwencji gdybać przy stole rakı niż spisywać listy niemożliwych do zrealizowania postanowień i do tego je upubliczniać. W końcu, jak głosi tureckie powiedzenie, söz gider, yazı kalır (słowa ulecą, pismo pozostanie). Po co kolekcjonować przeciwko sobie dowody lenistwa i braku konsekwencji…

środa, 4 lipca 2012

Bez pracy nie ma simitów

Zgodnie z najnowszymi danymi Tureckiego Instytutu Statystycznego stopa bezrobocia wynosiła w marcu 9,9%. Przyjemnie i podejrzanie mało, prawda?
71,1% zatrudnionych to mężczyźni.
57,3% pracujących nie ukończyło liceum.
12,4% to nieopłaceni pracownicy rodzinnych biznesów (?). 
Spadł odsetek zatrudnionych bez żadnego ubezpieczenia społecznego (do 37,5%).
Jedna trzecia ankietowanych przyznaje (chyba bez bicia), że szuka pracy przez znajomych.
Co pozostaje nieszczęśnikom bez znajomości? Nieśmiertelny kariyer.net!

Eskici zbiera złom, pamiątki i rupiecie, takie jak... porzucone lalki

Mała agencja reklamowa, rozmowa o pracę. Po designerskich wnętrzach biega dystyngowany mops, pupilek wicedyrektorki. Dyrektor we własnej osobie podejmuje mnie w mało przestronnym (jak na tureckie standardy), za to stylowo urządzonym wnętrzu. Agresywne (kreatywne?) kolory, na ścianie za biurkiem prezentuje się godnie plan londyńskiego metra. Szef, z oryginalnym krawatem i mało oryginalnymi, ale odpowiednio drogimi okularami – nonszalancki, średnio przygotowany.

– Nie jestem zbyt dobry w tych wszystkich konkretach. He he.
A konkrety przedstawiają się następująco – godziny robocze: 9 - 18 (wliczając przerwę na lunch), od poniedziałku do – i tu mała niespodzianka – soboty włącznie. Wyrozumiałość szefów nie zna jednak granic – szóstego dnia tygodnia praca wre dopiero od 11, a firma zamyka swe podwoje o 17. Sześć godzin to raptem turecki part-time. Czegóż chcieć więcej?
– Aha… Klient, jak to klient. Lubi namieszać.
– Eee… że jak?
– No jak, no tak. Projekt w zasadzie skończony, a klient brief do góry nogami wywala. I cała robota na marne. He he. Ale do tego się na pewno zdążyłaś przyzwyczaić, w końcu burası Türkiye, nie Europa! He he.
Dystyngowany mops liże mnie po bucie.
– No i pozwolenie na pracę… Nasz pracownik z Iranu musiał założyć z ojcem firmę, żeby robić u nas legalnie.
… To co, masz może jakieś pytania?

Reklama reklamą, a co słychać u tureckich inżynierów?
Ayşe, świetnie wykształcona czterdziestolatka, od ponad roku bezskutecznie szuka pracy. Inżynier z wieloletnim doświadczeniem i dobrym (jak na tureckie standardy – bardzo dobrym) angielskim. Pytam nieśmiało o powody rozstania z ostatnim pracodawcą.
– Przez siedem lat harowałam jak dzika. W małym miasteczku, na odludziu: po 12-14 godzin na dobę, sześć dni w tygodniu. Uznałam, że jeszcze chwila, a zwariuję. Poza tym, kocham Stambuł, musiałam wrócić. To oczywiście zawodowy samobój, pracy tu nie dostanę. Stąd decyzja o wyjeździe na kontrakt do Egiptu.

The (happy) end
Suma summarum: nauczycielu, nie zrzędź! Doceń elastyczne godziny pracy, wyrozumiałego pracodawcę, nienajgorszą (nawet jeśli nielegalną) pensję, wpatrzonych w ciebie jak w świętą krowę uczniów, a przede wszystkim… spokój swój prześwięty.
Wolność, równość, braterstwo – niech żyje święta trójca tureckiego pokoju nauczycielskiego!

czwartek, 28 czerwca 2012

Stambuł nas… zje?


Po projekcji filmu Ekumenopolis (fragment do obejrzenia TUTAJ) nie pozostaje nam, stambulczykom, nic innego jak szybko zwijać manatki i emigrować hen, daleko. Najlepiej na głęboką turecką prowincję. Choć i ta opcja nie należy do najrozsądniejszych – poza Stambułem pracy przecież brak. Podkreśla to dobitnie sam reżyser. Jeden z bohaterów filmu, mieszkaniec likwidowanych slumsów, mówi bez ogródek: ‘Dajcie mi pracę, a stąd wyjadę. Znam dużo ciekawsze i piękniejsze miejsca niż Stambuł’. Mimo to Miasto nie wypuszcza go ze swych szponów. Powód? Prozaiczny: zamknięto wszystkie fabryki w jego rodzinnej miejscowości w południowo-wschodniej części kraju. Emigracja za chlebem? Jak najbardziej! Ledwie tolerowana, zdecydowanie niemile widziana… Do Ankary, Izmiru, ale przede wszystkim – miasta-giganta: StambuloPOLIS.

Stambulskie migracje dotyczą od lat napływu ludności ze wschodu kraju oraz południowo- wschodniej Anatolii. W ciągu ostatniego roku liczba migrantów wewnętrznych wzrosła znacząco, bo aż trzykrotnie. Zgodnie z danymi Tureckiego Instytutu Statystycznego – z 30 do 102 tysięcy rocznie. Co ciekawe, prawie jedna trzecia nowych stambulczyków pochodzi z regionu Morza Czarnego.
Stambuł to miasto życzliwe głównie młodym, otwartym na świat, żądnym porządnej edukacji i sensownej kariery. Uniwersytetów, zarówno publicznych i prywatnych, jest tu ponad 40 – można więc przebierać do woli. Na edukację prywatną stać najbogatszych, na naukę w placówkach publicznych mogą z kolei liczyć tylko najlepsi. Miasto Miast to niespotykane w innych tureckich miejscowościach tłumy, korki, zanieczyszczenie powietrza, ale też niedostępna gdzie indziej… wolność. Trudno się dziwić, że absolwentom wcale nie uśmiecha się opuszczać krajowej triady kultury i rozrywki (Stambuł, Ankara, Izmir) i wracać do rodzinnych miejscowości. Szczególnie, jeśli są to małe, nieciekawe, konserwatywne wsie i miasteczka, w których niewiele się dzieje, które przez lata wcale się nie zmieniły... Po ukończeniu 18 roku życia najbardziej zdeterminowani uciekają , pozostawiając za sobą tumany kurzu.
Reszta o emigracji tylko marzy i dyskutuje w oazach bezrobotnych – tureckich kahvehane...

Czy Stambuł czuje się aby na siłach, by bezboleśnie wchłonąć napływających imigrantów? Wetkać w tkankę miejską wszystkich chętnych, bez nieuniknionych skutków ubocznych takich jak budowa trzeciego mostu, wycinanie lasów, unicestwienie resztek zielonych płuc miasta i budowy kolejnych, mnożących się jak grzyby po deszczu, centrów handlowych?

Odpowiedź brzmi nie – Stambuł nas wszystkich zje!

wtorek, 19 czerwca 2012

Wieszaki-straszaki

Pozostając w strefie mroku…

Z niewinnych lat dzieciństwa pamiętam mrożący krew w żyłach tasiemiec o takim właśnie wdzięcznym tytule. Odcinek o złowrogich manekinach do dziś nie pozwala o sobie zapomnieć...
The Twilight Zone Episode: The After Hours(1986)

Niektóre ze stambulskich plastikowych stworów nie ustępują wcale tym ze strefy mroku...

Nie nurkuj bo zginiesz.
Reklama sprzętu do nurkowania wyglądająca bardziej na kampanię społeczną:
‘Bądź ostrożny uprawiając ryzykowne sporty wodne’

Z serii: Rodzina Adamsów, czyli…

Czerwonobrody


Smutny małoletni elegant i jego fantazyjny krawat

Dziewczęta dla odmiany na wesoło.
Bogato, kolorowo i galowo, czyli wieś tańczy i śpiewa

Znajdź nie pasujący element układanki

Golasy na wyprzedaży. Jak głosi karteczka: to już ostatni dzień promocji…

Panna młoda na bruku

Kobieta-paw, czyli panna młoda w wersji drapieżnej

Na deser manekin, który dla odmiany nie straszy.
Niech żyją tureckie sklepy z wyszukaną bielizną!