czwartek, 21 maja 2009

Alanya: mały raj turystyczny



Ale jak tu się nie zachwycać, skoro zachwyca? Na zdjęciu: plaża Kleopatry, pierwsi bladzi amatorzy słońca, gorący piasek. W tle: okręty pełne turystów




Atrakcje dzienne

Na początku trzeba wejść (opcja dla leniwych: wjechać) na wzgórze Kale, obowiązkowy punkt programu każdego szanującego się turysty. Ze wzgórza rozpościerają się widoki zapierające dech, a przynajmniej miłe dla oka.






Po Alanyi można oczywiście bez końca spacerować, pływać w turkusowej wodzie, wygrzewać się na słońcu oraz… jeździć na rowerze. Lokalne władze dbają najwyraźniej o tężyznę fizyczną mieszkańców i przejezdnych. Przechadzając się nadmorską promenadą napotkamy zgrupowania rowerów – chwytamy jeden, gnamy, póki starczy nam sił, następnie porzucamy pojazd w wyznaczonym miejscu, by mógł cieszyć się nim inny amator sportu. Mała lokalna inicjatywa, a cieszy. Rzecz nie do pomyślenia w Stambule.




Do atrakcji nadmorskich należy oczywiście łowienie ryb i innych stworzeń słonowodnych (na zdjęciu: stary człowiek i morze) …




… oraz rejs statkiem. Port aż pęka w szwach od ilości jachtów, łódek, łódeczek i niezliczonej ilości naganiaczy. Warto wybrać sprzęt i załogę wzbudzające zaufanie. Kapitan Serap kusił, zdrowy rozsądek podpowiadał jednak, że mógł to być rejs nie tyle udany, co ostatni…




Rozkoszowanie się urokami natury to także zachód słońca. Trudno o bardziej romantyczną scenerię sprzyjającą randkowaniu. W lewym dolnym rogu: para młodych alanijskich zakochanych, ukryta (nieudolnie) w ruinach czerwonej wieży.




Atrakcje nocne

Pamiętajmy, że Alanya to jednak przede wszystkim mekka nocnej, dyskotekowej, nastawionej na turystów rozrywki. Nawet przed sezonem może zakręcić się w głowie od dudniącej muzyki (zgadnijcie, jakiej), laserów i migoczących światełek portowych dyskotek. Aż strach pomyśleć, co będzie się działo za dwa miesiące!




ps. po tym wszystkim biuro ds. promocji miasta Alanya powinno mi coś zafundować ;)

wtorek, 19 maja 2009

Alanya is the best


Kontemplacja poczwórna. Widok ze wzgórza Kale



Tym oto optymistycznym tytułem rozpoczynam krótką, acz treściwą opowieść „Alanijska Majówka 2009”.


Wielu Turków (a ja wraz z nimi), udało się na wyczekiwany długi majowy weekend (19 maja przypada Gençlik ve Spor Bayramı, czyli święto młodzieży i sportu). Rozpoczęłam go dość wcześnie, bo już w czwartek rano stawiłam się na lotnisku z walizką pełną letnich sukienek, lekkich spódniczek (jak zwykle chodziłam tylko w jednej parze dżinsów), kostiumem kąpielowym (przydał się! woda po godzinie 18 wręcz gorąca), kremem do opalania (uwaga! tureckie słońce nawet w maju grzeje po czwartej, a zbrązowieć można od leżenia w cieniu – w końcu zaczęła docierać do mnie ta prawda), niestety, bez koła ratunkowego (przez letnie sukienki zabrakło miejsca w walizce).

Podekscytowana swoim pierwszym pobytem na Riwierze Tureckiej (dwa dni w Antalyi parę lata temu właściwie się nie liczą) ruszyłam do miasta egzotycznej roślinności, błękitnej wody, kiczowatych dyskotek i rozpusty: osławionej Alanyi. Turystycznego tureckiego raju.


(w tym miejscu chciałam serdecznie podziękować za gościnność drogiej SKYLAR, mistrzyni börka i przewodniczce/pilotce/rezydentce doskonałej)


Na wstępie muszę zaznaczyć, że wszystkie poniższe opisy, opinie i komentarze pisane są przez osobę przytłoczoną wielkim miastem – jego gwarem, korkami, natarczywością i pędem – która długo nie była na wakacjach. Urokliwa, zielona Alanya (bo wyrażenia „bezpretensjonalna” w przypadku tego komercyjnego miasteczka użyć chyba nie wypada) poruszyła moje naiwne, turystyczne serce do głębi…

Hmm hmm…



W gąszczu palemek

Pierwsze wrażenia nad wyraz oryginalne: palmy! Tu naprawdę są palmy! Setki, tysiące. Małe, duże, zgrabne, pokrzywione. Poutykane wszędzie, dosłownie wszędzie. Po tylu latach wreszcie poczułam się jak w „prawdziwej” Turcji. Choćby z tego powodu warto było tu przyjechać…

Soczysta zieleń, przestrzeń, temperatura powietrza (jeszcze nie za gorąco, a już przyjemnie ciepło), wody (idealna), słońce, widok morza i gór – wszystko to wprawiło mnie w doskonały, leniwy nastrój. Wreszcie poczułam się w Turcji turystką z prawdziwego zdarzenia! Ba, kupiłam nawet kilka kiczowatych gadżetów (koszmarne magnesiki na lodówkę i nad wyraz oryginalne pocztówki, z lat osiemdziesiątych rodem).



Pozorny święty spokój

Tego chyba najbardziej brakuje mi w dzikiej metropolii, jaką jest Stambuł. Wydawałoby się, że w takim właśnie miejscu warto mieszkać, a jednak… Po każdym pobycie „pod palmą” odbija mi palma. Mam ochotę wyprzedać wszystkie posiadane dobra i rozpocząć Nowe Życie – im bliżej ładnej plaży, tym lepiej. Wiem, typowa powakacyjna reakcja. Może jednak tym razem warto byłoby zastanowić się dłużej nad tym, czy życie w nadmorskim kurorcie to raj na ziemi czy przepełnione turystami piekło?



Yes, please!

Słyszałam i czytałam wiele na temat „kurortowych podrywaczy”, jednak ujrzenie na własne oczy kaleczących angielski tureckich lowelasów to inna historia… Pracownicy sezonowi, czyli sprzedawcy, kelnerzy, zaczęli już mozolną pracę. Sezon jeszcze nie w pełni, choć z dnia na dzień turystów przybywa. Trzeba zachęcać ich do kupowania wycieczek, pamiątek, kolacji w „najlepszej w mieście knajpie”.
I właśnie te „zachęcania” mogą zniechęcić nawet najbardziej zmotywowanych do osiedlenia się nad tureckim wybrzeżem Morza Śródziemnego…

Dwa tygodnie nieustannych nagabywań może nie dają się tak we znaki. Turyści takich zaczepek zresztą często oczekują, w końcu po to między innymi wyjechali na wakacje. Chcą wydać pieniądze, chcą być zapraszani do restauracji, przekonywani o wyższości dyskoteki X nad dyskoteką Y (tu na marginesie: polecam uroczy THE DOORS – przeboje znane i kochane, w nieco innym niż alanijskie dyskoteki klimacie – dla znudzonych klimatem alanijskich dyskotek właśnie).
A mieszańcy? Wolą jednak święty spokój na co dzień, a „yes, please, welcome”, tylko od święta. Na wakacjach w innej miejscowości.
Jak pozbyć się tej niedogodności? Opatrzeć się sprzedawcom? Zaprzyjaźnić z pracownikami sezonowymi? Może wtedy będą nam przysługiwać specjalne, nieturystyczne ceny… Wizja więcej niż kusząca.


O zaletach i wadach Alanyi, oraz więcej przemyśleń na temat życia pod palemką, już wkrótce.

piątek, 8 maja 2009

Hıdrellez komercyjnie

Pisałam KIEDYŚ o tym, że Hıdrellez to święto powitania wczesnego lata, dzień, w którym prorocy Hızır i Ilyas spotkali się na ziemi (Hızır + Ilyas = Hıdrellez).

Co roku na terenie całej Turcji (głównie centralnej Anatolii) odbywa się z tej okazji festiwal. Dwa lata temu, w Stambule (dzielnicy Ahırkapı), wyglądał on tak:



Tłum większy niż na Taksimie, grajkowie na każdym rogu, niesmowity klimat "świątecznie" oświetlonych, "cygańskich" uliczek biedoty (Hıdrellez, poza odniesieniami do religii, ma wiele wspólnego z cygańską tradycją)







Na takich symbolicznych "drzewkach" zaczepia się wstążki/karteczki/chusteczki z życzeniami. Podobno tej nocy muszą się one spełnić (sprawdzone i polecane!)




Domek oświetlony jak na święta. Mieszkańcy nie mieli chyba powodów do narzekań



W tym roku festiwal został przeniesiony z wąskich, urokliwych uliczek, do pobliskiego parku. Sponsorem był nie tylko Efes, ale również wszechobecna Coca Cola (drzewko życzeń miało wielki banner z jej logo! - tym razem swojej chusteczki nie zawiesiłam). Było miło, ale cała impreza straciła wiele ze swojego uroku. Wyglądała jak jeden z wielu zwykłych festiwali/koncertów. Dobrze, że przynajmniej nad wodą ;)
Przede wszystkim jednak (czego organizatorom nie wybaczę) nie można było dostać się do jedzenia, przez kolejki po "kupony" niemal rodem z PRL-u. Wyglądało to co najmniej ciekawie.
A każdy wie, że przegłodzony, żądny lokalnych potraw gość, to gość nieszczęśliwy.