czwartek, 15 listopada 2012

Kebaby



Znajoma, Turkolog z wieloletnim pobytowym stażem w kraju gwiazdy i półksiężyca, zatruła się pierwszego dnia urlopu w Stambule. „Dlaczego nie umyłam tych cholernych winogron? No dlaczego?!” – wyrzucała sobie.
Winogron? To winogrona się… myje? Niepokojące, mało higieniczne myśli zaczęły kołatać w mej, nieprzywykłej do sanitarnych rozważań, głowie.
Rzuciłam podejrzliwe spojrzenie znajomemu sprzedawcy çiğ köfte, życzliwemu staruszkowi grubo po sześćdziesiątce. Uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic, wskazując na świeże, chrupiące liście soczysto zielonej sałaty. A-haaa! Nie nabierzesz mnie, koleżko! Surowe mięsko sprzedawane na ulicy?

Zaraz, zaraz… Ulica.
Rozejrzałam się wokół.
Otoczona przez sprzedawców wszelkiej maści.
Wokół mnie gastronomiczne mydło i powidło: pilav (ryż, ciecierzyca i gotowany kurczak), parę metrów dalej kokoreç (drobno siekane, smażone, mocno doprawione przyprawami flaki), zaraz obok balık ekmek (smażona ryba z sałatą i cebulą, wsadzona do połowy bochna białego tureckiego chleba).
A to tylko początek podejrzanej dla przeciętnego żołądka wyliczanki…

Miejsca „czyste” i „nieczyste”

Ponieważ żołądek mam co najmniej nieprzeciętny, czerpałam (i czerpię) z tureckiej ulicznej gastronomii pełnymi garściami. Nie ma nic lepszego niż midye dolma (małże z ryżem i przyprawami, skrapiane obficie sokiem z cytryny) późnym sobotnim wieczorem, czy raczej – bardzo wczesnym niedzielnym porankiem. Każdy porządny, kochający życie nocne stambulczyk ochoczo mi w tym miejscu przyklaśnie, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Zawsze śmieszyły mnie opinie tureckich znajomych na temat lokali mniej lub bardziej „niepewnych”: ta knajpa jest czysta, w tej bym nie jadł, ta z kolei znajduje się na stambulskiej gastronomicznej czarnej liście. Wypowiadane ze śmiertelną powagą uwagi powodowały tylko mój ironiczny uśmiech.
Do czasu.

Przeklęta zupa, zły kurczak

Był piękny, gorący letni wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi. Weekend poza miastem, morskie kąpiele, wylegiwanie się na plaży – po trudach podróży gorący talerz zupy ezogelin aż sam się prosił na stół. Wybrałam knajpę, przed którą zawsze przestrzegał mnie znajomy.
„Nie jedz tam.”
„Ale dlaczego?”
„Nie wygląda na …”
„Czystą?” (ironiczny uśmiech)
„Śmiej się, śmiej. Żeby nie było, że nie ostrzegałem.”

Ostrzegał, a mimo to parszywą zupę – mój pierwszy i ostatni posiłek w udekorowanej na zielono restauracji przy Cumhuriyet Caddesi – spożył razem ze mną. Skończyło się na zwykłym zatruciu, niepozornej kroplówce i makabrycznym rachunku w prywatnym szpitalu.
Morał tej skręcającej kiszki opowieści: nie rzucam już ironicznych spojrzeń. Jem nadal to, czego żołądek zapragnie. Bez skutków ubocznych.
Prawie, bo po drodze napatoczył się jeszcze trujący kurczak.

Naprzeciwko mojej pracy jest taka ładna, podejrzanie tania knajpa z „domowym” jedzeniem, przed którą zawsze ustawia się imponująca kolejka. Są tłumy, jest renoma – przekonana o słuszności tej jakże oczywistej oczywistości, dołączyłam do czekających na porcję pilawu wygłodniałych stambulczyków.
Krążących wśród współpracowników legend o zatruciach pokarmowych w tej niewinnie wyglądającej knajpce nie brałam poważnie.
Do czasu.
Skutek uboczny kurczakowej historii: postanowiłam zostać wegetarianką.*

Wegetarianizm nie jest jednak lekiem na całe trujące zło, o czym przekonała się znajoma podróżująca samotnie po wschodzie Turcji. Żołądkowe rewolucje zaczęły się już na początku wyprawy (jak sama przyznała – jej układ trawienny należy do dość wrażliwych). Gdy nie pomogły zabrane przezornie środki farmakologiczne, M. udała się do aptekarza, który zalecił jej… coca colę. Ciepłą, odgazowaną. Jak się okazało – niespodziewanie skuteczną.

O tym, że licho czyha wszędzie, nie tylko w szemranych gastronomicznych lokalach, przekonała się inna znajoma. Najwyraźniej nawet dobra, polecana turystom restauracja w Urfie może przyprawić o skręt kiszek.

Jak dalej żyć? Gdzie jeść? Czyżby w Mc Donaldzie, jak spotkany niedawno, przewrażliwiony turysta, który bał się wyjść na kolację? O nie, mili państwo. Spędzić 24 godziny w Stambule, mieście tysiąca smaków, zapachów i przypraw, nie wychylić nosa z hostelu i mlaskać swoim spreparowanym mięsopodobnym burgerem? Wstyd i hańba! Wolę prawie nieistniejące ryzyko zatrucia przepysznymi meze i rakı.
I toteż wszystkim Czytelnikom polecam, na własną gastronomiczną odpowiedzialność.


* wegetarianką w wersji tureckiej: ryby i owoce morza dozwolone, w dowolnej ilości. Grzechem byłoby przejść obojętnie obok kilkunastu, ustawionych w równym rządku, sprzedawców midye dolma; szczególnie późnym, sobotnim wieczorem…

środa, 7 listopada 2012

A imię jego… Wojna i Pokój



Wielogłowska?
Wielogołowska?
Wielgoławska?
Wielgołogggg?!
Wielgooo…

Aż dziw bierze, że jako posiadaczka nazwiska wybitnie trudnego do wymówienia i/lub zapamiętania, nie poruszyłam do tej pory tematu, który sam prosi się na turecko-blogową tapetę.

Nie powinno być zaskoczeniem, że do imion przywiązuje się w Turcji większą wagę niż do nazwisk (na koszulkach fanów tureckich drużyn piłkarskich widnieją imiona, nie nazwiska graczy). Lider nad liderami, Atatürk, wprowadził nazwiska do użytku dopiero w 1932 roku. Na wzór i podobieństwo Europy.

Syn tego i owego…

… czyli dla każdego ucha coś miłego.
Czasem odrobinę humorystycznie, jak Kasapoğlu, Syn Rzeźnika.
Popuśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie eteryczną niewiastę imieniem Manolya Kasapoğlu (Magnolia Syn Rzeźnika). Niekiedy dramatycznie (Bacaksızoğlu – Syn Tego Bez Nóg), a zdarza się, że wręcz niepokojąco (Tavukoğlu – Syn Kurczaka).

Znajoma o ekstrawaganckim nazwisku Garip (dziwny) wyznała niedawno, że zostało ono nadane jej przodkom, bo pochodząca z Bułgarii rodzina była najwyraźniej takim właśnie „dziwnym zjawiskiem” dla tureckich urzędników. Stygmat obcego?

Z kolei zdecydowanie ponad turecką przeciętną wysoki (prawie dwa metry!) dziadek znajomego ożenił się z dziewczyną, na której punkcie szalał jeden z urzędników. Jak można łatwo się domyślić, nazwiskowa zemsta była co najmniej słodka – Kısa znaczy w języku tureckim: krótki, niski. Strach pomyśleć, co czekało tych, którzy podpadli urzędnikom bardziej…

Co ciekawe, jeśli nie wręcz podejrzane, w kraju gwiazdy i półksiężyca moje zawiłe nazwisko nie przysparza nikomu szczególnych zmartwień. Ekspedientki z zadziwiającą pewnością siebie wystukują na klawiaturze jedenastoliterowy ciąg, który nie ma dla nich większego sensu. Mimo wszystko czynią to niemal bezbłędnie.
Niemal, bo litery „ł” brak.

Burak i Baran w jednej siedzieli ławce

Przykład dwuosobowej grupy na kursie językowym, którą miałam przyjemność uczyć, nie należy wcale do wyssanych z palca. Cudowny zbieg okoliczności sprawił, że Burak i Baran postanowili zapisać się na angielski w tym samym czasie.
Ku mej, z trudem skrywanej, uciesze.

Z przepięknych, acz nieoczywistych dla polskiego obywatela lingwistycznych dualizmów: czuję się w obowiązku wymienić dwa imiona – Savaş i Barış (Wojna i Pokój). Nazwać tak synów – pomysł, który może zrodzić się tylko w umyśle kochającego konflikt szaleńca.
Dualizmy są chyba na topie, o czym świadczy popularny turecki serial o dwóch braciach różniących się jak ogień i woda: Kuzey Güney (Północ Południe).

Są imiona pochodzenia arabskiego: Abdullah, Fatma, Ali, Elif…
…imiona lewicowe: Evrim (ewolucja – lewica w wersji light), Devrim (rewolucja – wersja hardcore), Deniz (na cześć lewicowego działacza – Deniz Gezmiş)…
…wymuszone na Kurdach tureckie imiona, stanowiące kreatywny przykład niemego protestu.

Do mojej ulubionej kategorii należą imiona w wersji unisex (jak choćby ukochane, wspomniane wcześniej Deniz – morze).

Istnieją też imienne mieszanki powodujące niemały mętlik w głowie początkujących adeptów języka tureckiego. Jak choćby ta z Gül (róża) w roli głównej. Mamy więc cały kwiecisty imienny bukiet: od „zwykłej” Gül, poprzez Gülşah (Różany Szach), Gülşen (Radosna Róża), po Ayşegül.
I wiele podobnych.

Także te zdecydowanie niecenzuralne, jak choćby Kutas – mało popularne, ale jednak istniejące, imię… żeńskie.