Pokazywanie postów oznaczonych etykietą riwiera turecka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą riwiera turecka. Pokaż wszystkie posty

środa, 5 grudnia 2018

Stan umysłu H2O





Za każdym razem gdy idziemy po plaży jakiś pradawny popęd nawiedza nas i zmusza do zrzucenia butów i odzieży, do broczenia pośród wodorostów i wyblakłych kawałów drewna, do bycia niczym powracający z długotrwałej wojny uchodźcy, stęsknieni za ojczyzną.
Loren Eiseley


Istnieje wiele atrybutów subiektywnie rozumianego luksusu: drogi samochód, złoty zegarek, „wyjściowy” partner... Dla mnie jest nim widok na morze.

Dom może się sypać, ale po rozsunięciu zasłon musi być słońce i błękit – H2O oraz nieba. Podczas nadmorskich spacerów pomysły idą razem z nami; bywa, że nas przeganiają. Idealna byłaby praca nad brzegiem oceanu: stół i krzesło w wodzie, fale uderzają o kolana, a strony piszą się same.

Życie na łódce musi być podobnie ekstremalne do tego spakowanego w jeden plecak – dla posiadacza dwustumetrowej rezydencji brzmi to pewnie jak obłęd. Dla cierpiących na hydrofobię lub chorobę morską – największa z możliwych kar. Dla tych, którzy w taki sposób żyją – wolność i spokój.

Morze to także siła, przemijanie, tęsknota i wspomnienie. Jego żywioł jest metaforą naszej egzystencji, całej ludzkiej kondycji. Twórczą inspiracją, symbolem i odwiecznym motywem: w muzyce, kinie, literaturze. Kojarzy się z brakiem granic oraz żądzą poznania.

Egejskie równa się stan umysłu – jest kulturą i stylem, nie tylko kolorową widokówką. To tolerancja i otwartość na nieoswojone, przekonanie, że jest się we właściwym miejscu, które traktuje nas dobrze – daje słońce, zdrowe jedzenie, głaszcze i dopieszcza. Choć zimą sadystycznie okłada deszczem i wiatrem, robi to dla naszego dobra. Żebyśmy za kilka miesięcy docenili w pełni letni raj…


środa, 1 maja 2013

Dom nad rozlewiskiem: wersja turecka, ulepszona

/z dedykacją dla Skylar/


Zabrzmi to jak niewybredny żart, a zaprawieni w boju śródziemnomorscy wczasowicze popukają się w opalone głowy, ale… Alanya to dla mnie na chwilę obecną wieś spokojna, wieś wesoła. W tureckim, nieco cieplejszym wydaniu.

Jedną z najpopularniejszych wakacyjnych destynacji odwiedziłam po raz pierwszy w maju, cztery lata temu. Spacery po skąpanej w słońcu promenadzie, wycieczka na wzgórze Kale, wygrzewanie bladego ciała na plaży Kleopatry, zbyt mocna Long Island Iced Tea. A wszystko to jeszcze przed turystyczną apokalipsą, bez depczących po piętach Rosjan, Niemców i Skandynawów oraz pokrzykujących z każdego sklepiku naganiaczy. Przestronne mieszkania z marmurowymi posadzkami za cenę stambulskich klitek ze ślepą kuchnią, tudzież cieknącym dachem. Podwórkowy basen, pięciominutowy spacer na plażę. Świeże warzywa i owoce z pobliskich wiosek – tak tanie i smaczne, że dieta sama zmienia się na zdrowszą, bez lamentów i poświęcenia.

Powrót do Stambułu przypłaciłam tygodniowym kryzysem. Pracowałam wówczas na przyspieszonych obrotach, co zapewne przyczyniło się do stanu lekkiej powakacyjnej nerwicy. Sielankowa wizja życia pod palemką wracała jak bumerang. W końcu trzeba się jednak było ogarnąć, zacisnąć zęby i wrócić do walki o przetrwanie w megametropolii. Co z oczu to i z serca, a wybrzeże śródziemnomorskie nie zając, wrócić przecież zawsze można…

Wielki wakacyjny come back nastąpił dopiero po czterech latach. Nie będę rozpisywać się o tym, jak to „czas szybko leci”. Chcę jedynie zaznaczyć, że mimo upływu lat Alanya nie zmieniła się, moim skromnym (i jakże mylnym) zdaniem, prawie wcale. Przybyło oczywiście betonu, ubyło zieleni. Jako uradowana turystka nie zauważyłam jednak zaniku natury na rzecz turystycznej koniunktury; o fakcie rozbudowy miejskiej tkanki zostałam poinformowana przez lokalnych starych wyjadaczy. Dla mnie Alanya to niezmiennie: świdrujący zapach jaśminu, oślepiający błękit nieba i różowe kwiatki, obowiązkowo za uchem – nieodłączny element pamiątkowych zdjęć z wakacji (jak one się nazywają…?).


Dr Jekyll and Mr Hyde

Alanijska wieś podobno zmienia się latem w turystyczną dżunglę. Nie było mi dane zobaczyć na własne oczy tej imponującej metamorfozy. Trochę żałuję, z czystej ciekawości. Nie dla mnie jednak spalona na skwarkę skóra, prysznic, który nie przynosi orzeźwienia, nastolatki skaczące na dyskotekowych stolikach w rytm hitów lata i przebojów z wakacji ubiegłych (których nie znam i znać pewnie nigdy nie będę). Stąd decyzja o turystycznym sezonie emeryckim – kwiecień czy maj to moim zdaniem pora wymarzona – na opalanie, na pływanie. Na konsumpcję drinków i odpoczywanie.

Kusi jednak, by poczuć choć przez chwilę słodko-gorzki klimat, dla którego z jakiegoś powodu uderzają do Alanyi tłumy spragnione czegoś, co w emeryckim kwietniu zapewne mnie omija. Jeszcze bardziej intryguje, kto przyjeżdża tu każdego lata. Czego szuka, do czego wraca? Czy aby tylko do mglistego wspomnienia romansu ubiegłego lata?

Ja wrócę pewnie za cztery lata do moich niemieckich emerytów opalających się nad piętnastometrowym, podwórkowym basenem.

Chyba, że... kaderYapacak bir şey yok.

wtorek, 19 maja 2009

Alanya is the best


Kontemplacja poczwórna. Widok ze wzgórza Kale



Tym oto optymistycznym tytułem rozpoczynam krótką, acz treściwą opowieść „Alanijska Majówka 2009”.


Wielu Turków (a ja wraz z nimi), udało się na wyczekiwany długi majowy weekend (19 maja przypada Gençlik ve Spor Bayramı, czyli święto młodzieży i sportu). Rozpoczęłam go dość wcześnie, bo już w czwartek rano stawiłam się na lotnisku z walizką pełną letnich sukienek, lekkich spódniczek (jak zwykle chodziłam tylko w jednej parze dżinsów), kostiumem kąpielowym (przydał się! woda po godzinie 18 wręcz gorąca), kremem do opalania (uwaga! tureckie słońce nawet w maju grzeje po czwartej, a zbrązowieć można od leżenia w cieniu – w końcu zaczęła docierać do mnie ta prawda), niestety, bez koła ratunkowego (przez letnie sukienki zabrakło miejsca w walizce).

Podekscytowana swoim pierwszym pobytem na Riwierze Tureckiej (dwa dni w Antalyi parę lata temu właściwie się nie liczą) ruszyłam do miasta egzotycznej roślinności, błękitnej wody, kiczowatych dyskotek i rozpusty: osławionej Alanyi. Turystycznego tureckiego raju.


(w tym miejscu chciałam serdecznie podziękować za gościnność drogiej SKYLAR, mistrzyni börka i przewodniczce/pilotce/rezydentce doskonałej)


Na wstępie muszę zaznaczyć, że wszystkie poniższe opisy, opinie i komentarze pisane są przez osobę przytłoczoną wielkim miastem – jego gwarem, korkami, natarczywością i pędem – która długo nie była na wakacjach. Urokliwa, zielona Alanya (bo wyrażenia „bezpretensjonalna” w przypadku tego komercyjnego miasteczka użyć chyba nie wypada) poruszyła moje naiwne, turystyczne serce do głębi…

Hmm hmm…



W gąszczu palemek

Pierwsze wrażenia nad wyraz oryginalne: palmy! Tu naprawdę są palmy! Setki, tysiące. Małe, duże, zgrabne, pokrzywione. Poutykane wszędzie, dosłownie wszędzie. Po tylu latach wreszcie poczułam się jak w „prawdziwej” Turcji. Choćby z tego powodu warto było tu przyjechać…

Soczysta zieleń, przestrzeń, temperatura powietrza (jeszcze nie za gorąco, a już przyjemnie ciepło), wody (idealna), słońce, widok morza i gór – wszystko to wprawiło mnie w doskonały, leniwy nastrój. Wreszcie poczułam się w Turcji turystką z prawdziwego zdarzenia! Ba, kupiłam nawet kilka kiczowatych gadżetów (koszmarne magnesiki na lodówkę i nad wyraz oryginalne pocztówki, z lat osiemdziesiątych rodem).



Pozorny święty spokój

Tego chyba najbardziej brakuje mi w dzikiej metropolii, jaką jest Stambuł. Wydawałoby się, że w takim właśnie miejscu warto mieszkać, a jednak… Po każdym pobycie „pod palmą” odbija mi palma. Mam ochotę wyprzedać wszystkie posiadane dobra i rozpocząć Nowe Życie – im bliżej ładnej plaży, tym lepiej. Wiem, typowa powakacyjna reakcja. Może jednak tym razem warto byłoby zastanowić się dłużej nad tym, czy życie w nadmorskim kurorcie to raj na ziemi czy przepełnione turystami piekło?



Yes, please!

Słyszałam i czytałam wiele na temat „kurortowych podrywaczy”, jednak ujrzenie na własne oczy kaleczących angielski tureckich lowelasów to inna historia… Pracownicy sezonowi, czyli sprzedawcy, kelnerzy, zaczęli już mozolną pracę. Sezon jeszcze nie w pełni, choć z dnia na dzień turystów przybywa. Trzeba zachęcać ich do kupowania wycieczek, pamiątek, kolacji w „najlepszej w mieście knajpie”.
I właśnie te „zachęcania” mogą zniechęcić nawet najbardziej zmotywowanych do osiedlenia się nad tureckim wybrzeżem Morza Śródziemnego…

Dwa tygodnie nieustannych nagabywań może nie dają się tak we znaki. Turyści takich zaczepek zresztą często oczekują, w końcu po to między innymi wyjechali na wakacje. Chcą wydać pieniądze, chcą być zapraszani do restauracji, przekonywani o wyższości dyskoteki X nad dyskoteką Y (tu na marginesie: polecam uroczy THE DOORS – przeboje znane i kochane, w nieco innym niż alanijskie dyskoteki klimacie – dla znudzonych klimatem alanijskich dyskotek właśnie).
A mieszańcy? Wolą jednak święty spokój na co dzień, a „yes, please, welcome”, tylko od święta. Na wakacjach w innej miejscowości.
Jak pozbyć się tej niedogodności? Opatrzeć się sprzedawcom? Zaprzyjaźnić z pracownikami sezonowymi? Może wtedy będą nam przysługiwać specjalne, nieturystyczne ceny… Wizja więcej niż kusząca.


O zaletach i wadach Alanyi, oraz więcej przemyśleń na temat życia pod palemką, już wkrótce.