W
Klubie Polki na Obczyźnie piszemy
tego lata o tym, jak z upływem czasu zmieniało się nasze postrzeganie nowego miejsca
zamieszkania. Klubowe blogerki dzieliły się wczoraj przemyśleniami o Szwecji i
Szwajcarii, dziś pora na Turcję oraz USA. Od jutra kolejne wpisy, po dwa kraje
na każdy dzień czerwca, a więc dużo wakacyjnego czytania. Zapraszamy na BLOGA KLUBU
Wyluzuj
Jako
osoba racjonalna wierzę w moc intuicji. Pojęcia przeciwstawne? Może dlatego
wybrałam Turcję – kraj kontrastów – jako swoje tymczasowe (?) miejsce
zamieszkania.
Żeby
doprecyzować: wybór ten był jak najbardziej wynikiem przypadku. Plany planami,
a najlepiej i tak kierować się intuicją i zdać na kısmet, czyli los, który – co chyba oczywiste – nie jest w naszych
rękach. Denerwujące, prawda?
Stwierdzenia,
że jakoś to będzie, hallederiz, a w
ogóle niezastąpione inşallah, czyli z
nadzieją, że Bóg da… a jak nie da, wtedy boşver
– nieważne, olać sprawę, z przeznaczeniem (kader)
się przecież nie wygra, są… bardzo irytujące? A i owszem. Ale tylko dla
początkującego stambulczyka.
Po
dekadzie w kraju gwiazdy i półksiężyca uważam, że turecka recepta na święty
spokój jest wbrew pozorom bardzo atrakcyjna. Nie zawsze oznacza intelektualne
czy zwyczajne lenistwo, brak odpowiedzialności za własne decyzje. Boşver w pozytywnym wydaniu to tak
naprawdę: nie martw się na zapas, nie spinaj, nie analizuj każdego gestu i
słowa, nie przesadzaj! Wydumane problemy tzw. pierwszego świata to nie turecka bajka…
Czy wszyscy ze mną flirtują? Czy
wszyscy mnie lubią?
Byłoby
przyjemnie, prawda? Tyle, że nie jest.
Turcy
na zadawane często (oraz z dużym zaangażowaniem) pytania o to, co słychać, nie
odpowiadają litanią skarg i zażaleń z rodzaju stara bieda. Mają się zawsze dobrze, mało tego – zadadzą ci to samo
pytanie, cierpliwie czekając, aż potwierdzisz swoje wspaniałe samopoczucie.
Starczy? Mało.
W
codziennym rytuale wymiany uprzejmości istotne jest też zdrowie rodziny i
przyjaciół, obietnice rychłych spotkań i wiele innych kwiatków – z takim
bukietem grzeczności i radości jakże miło rozpocząć dzień, nawet w nielubianej
pracy.
Gorzej,
gdy zaczniemy nadawać płynącej w tureckich żyłach towarzyskiej kurtuazji znaczenia
ponad miarę. A przecież to tylko ładna otoczka. Może jednak aż – trudno bowiem w pędzie
wielkomiejskiego życia zdobyć się na pauzę, uśmiech, często kilkuminutową
(tak!) grę uprzejmości, wcale nie z rodzaju zachodnioeuropejskiego how are you? na którego odpowiedź nie
czeka się nawet sekundy. Trochę czasu i energii to jednak kosztuje…
Flirtujący typ konwersacji
– tym terminem zaczęłam nazywać rodzaj komunikacji, który był dla mnie obcym, a
na samym początku emigracji wydawał się przesadnie wylewnym. Po latach jest już
drugą naturą, którą trudno ukryć w krajach zimnokrwistych – tam uaktywnia się
przecież dopiero po hektolitrach wlanych w siebie %. Banał banałem, ale pogoda
ma jednak wpływ na ludzi…
Drama
Gdy
dwanaście lat temu wypełniona do ostatniego widza sala kina w centralnej
Anatolii zawodziła zgodnie po premierze filmu Babam ve Oğlum (Mó Ojciec i Mój Syn) pomyślałam: ale o co chodzi? Film odebrałam jako
przesadnie rzewny, a reakcje odbiorców (której pozazdrościłby nawet reżyser Titanica) – mocno ekspresyjną.
Kiedy
siedem lat temu znajoma z pracy komentowała grę aktorów w amerykańskim dramacie
jako mało emocjonalną, nie dziwiłam się już wcale. Zasugerowałam tylko, że
bohaterowie wyrażają może więcej oczami ;) i różnego rodzaju niuansami, a nie
gwałtowną gestykulacją, płaczem oraz krzykiem. Nie zgodziła się, ale warto było
podjąć próbę.
Największa
drama to oczywiście samotność, z której trzeba osobnika wyciągnąć siłą.
Przekonałam się o tym wielokrotnie, gdy nie chciałam iść razem na lunch (z prozaicznego powodu, jakim był brak odczuwanego
głodu), spędzać w grupie przerwy (wymarzona
chwila medytacji w natłoku słów i myśli) lub nie miałam ochoty na wspólne wyjście po pracy (polegającej
przecież na niekończących się rozmowach z ludźmi). Rezultat? Trzeba się poddać,
pamiętając, że taki nasz kısmet…