Znajoma,
Turkolog z wieloletnim pobytowym stażem w kraju gwiazdy i półksiężyca, zatruła
się pierwszego dnia urlopu w Stambule. „Dlaczego nie umyłam tych cholernych
winogron? No dlaczego?!” – wyrzucała sobie.
Winogron? To
winogrona się… myje? Niepokojące, mało higieniczne myśli zaczęły kołatać w mej,
nieprzywykłej do sanitarnych rozważań, głowie.
Rzuciłam podejrzliwe
spojrzenie znajomemu sprzedawcy çiğ köfte, życzliwemu
staruszkowi grubo po sześćdziesiątce. Uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic,
wskazując na świeże, chrupiące liście soczysto zielonej sałaty. A-haaa! Nie
nabierzesz mnie, koleżko! Surowe mięsko sprzedawane na ulicy?
Zaraz, zaraz… Ulica.
Rozejrzałam się
wokół.
Otoczona przez sprzedawców
wszelkiej maści.
Wokół mnie
gastronomiczne mydło i powidło: pilav (ryż, ciecierzyca i gotowany kurczak), parę metrów dalej kokoreç (drobno siekane,
smażone, mocno doprawione przyprawami flaki), zaraz obok balık ekmek (smażona ryba z
sałatą i cebulą, wsadzona do połowy bochna białego tureckiego chleba).
A to tylko początek
podejrzanej dla przeciętnego żołądka wyliczanki…
Miejsca „czyste” i „nieczyste”
Ponieważ żołądek
mam co najmniej nieprzeciętny, czerpałam (i czerpię) z tureckiej ulicznej
gastronomii pełnymi garściami. Nie ma nic lepszego niż midye dolma (małże z ryżem
i przyprawami, skrapiane obficie sokiem z cytryny) późnym sobotnim wieczorem,
czy raczej – bardzo wczesnym niedzielnym porankiem. Każdy porządny, kochający
życie nocne stambulczyk ochoczo mi w tym miejscu przyklaśnie, nie mam co do
tego żadnych wątpliwości.
Zawsze śmieszyły
mnie opinie tureckich znajomych na temat lokali mniej lub bardziej
„niepewnych”: ta knajpa jest czysta, w tej bym nie jadł, ta z kolei znajduje
się na stambulskiej gastronomicznej czarnej liście. Wypowiadane ze śmiertelną
powagą uwagi powodowały tylko mój ironiczny uśmiech.
Do czasu.
Przeklęta zupa, zły kurczak
Był piękny,
gorący letni wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi. Weekend poza miastem,
morskie kąpiele, wylegiwanie się na plaży – po trudach podróży gorący talerz
zupy ezogelin aż sam się prosił na stół. Wybrałam knajpę, przed którą zawsze
przestrzegał mnie znajomy.
„Nie jedz tam.”
„Ale dlaczego?”
„Nie wygląda na
…”
„Czystą?”
(ironiczny uśmiech)
„Śmiej się,
śmiej. Żeby nie było, że nie ostrzegałem.”
Ostrzegał, a
mimo to parszywą zupę – mój pierwszy i ostatni posiłek w udekorowanej na
zielono restauracji przy Cumhuriyet Caddesi – spożył razem ze mną. Skończyło
się na zwykłym zatruciu, niepozornej kroplówce i makabrycznym rachunku w
prywatnym szpitalu.
Morał tej
skręcającej kiszki opowieści: nie rzucam już ironicznych spojrzeń. Jem nadal to,
czego żołądek zapragnie. Bez skutków ubocznych.
Prawie, bo po
drodze napatoczył się jeszcze trujący kurczak.
Naprzeciwko
mojej pracy jest taka ładna, podejrzanie tania knajpa z „domowym” jedzeniem,
przed którą zawsze ustawia się imponująca kolejka. Są tłumy, jest renoma –
przekonana o słuszności tej jakże oczywistej oczywistości, dołączyłam do czekających
na porcję pilawu wygłodniałych stambulczyków.
Krążących wśród
współpracowników legend o zatruciach pokarmowych w tej niewinnie wyglądającej
knajpce nie brałam poważnie.
Do czasu.
Skutek uboczny
kurczakowej historii: postanowiłam zostać wegetarianką.*
Wegetarianizm
nie jest jednak lekiem na całe trujące zło, o czym przekonała się znajoma
podróżująca samotnie po wschodzie Turcji. Żołądkowe rewolucje zaczęły się już
na początku wyprawy (jak sama przyznała – jej układ trawienny należy do dość
wrażliwych). Gdy nie pomogły zabrane przezornie środki farmakologiczne, M.
udała się do aptekarza, który zalecił jej… coca colę. Ciepłą, odgazowaną. Jak
się okazało – niespodziewanie skuteczną.
O tym, że licho
czyha wszędzie, nie tylko w szemranych gastronomicznych lokalach, przekonała
się inna znajoma. Najwyraźniej nawet dobra, polecana turystom restauracja w Urfie
może przyprawić o skręt kiszek.
Jak dalej żyć? Gdzie
jeść? Czyżby w Mc Donaldzie, jak spotkany niedawno, przewrażliwiony turysta,
który bał się wyjść na kolację? O nie, mili państwo. Spędzić 24 godziny w
Stambule, mieście tysiąca smaków, zapachów i przypraw, nie wychylić nosa z hostelu
i mlaskać swoim spreparowanym mięsopodobnym burgerem? Wstyd i hańba! Wolę prawie
nieistniejące ryzyko zatrucia przepysznymi meze i rakı.
I toteż
wszystkim Czytelnikom polecam, na własną gastronomiczną odpowiedzialność.
* wegetarianką w
wersji tureckiej: ryby i owoce morza dozwolone, w dowolnej ilości. Grzechem
byłoby przejść obojętnie obok kilkunastu, ustawionych w równym rządku,
sprzedawców midye dolma; szczególnie późnym, sobotnim wieczorem…