Ze Stambułu nigdy nie wraca się w jednym
kawałku. Coś tam zawsze zostaje, niech będzie patetycznie, że kawałek serca
albo duszy. Nie są to, niestety, zbędne kilogramy, których po każdej kulinarnej
uczcie raczej przybywa.
Z łatwością zostawić można portfel,
nie tylko przez roztargnienie i raczej nie fanaberie kieszonkowca (choć
oczywiście i takie przygody się zdarzają). Gdy przybywa zbędnych kilogramów,
wprost proporcjonalnie ubywa jego zawartości, bo najlepsze jedzenie z
najpiękniejszymi widokami ma swoją cenę.
Pieniądze to jednak nie wszystko –
nawet najbogatsi mogą uzależnić się od Stambułu, a wtedy nie pomoże najdroższy
detoks świata. Wszystkie inne miejsca wydają się nie dość ciekawe, niewystarczająco
duże, mało skomplikowane, zbyt przewidywalne. Wszystko jest… niewystarczająco stambulskie.
Wtedy dla Miasta Miast traci się głowę.
Stambuł jest jak fascynujący sen,
którego nie da się wytłumaczyć. Żeby zrozumieć, trzeba go wyśnić: poczuć
wszystkimi zmysłami, a potem bez końca analizować, bo podlega nieskończonej
liczbie interpretacji. Ci na jawie przyglądają się podejrzliwie i z lekkim
współczuciem, węsząc brak logiki i sensu.
Ale na co komu sens, skoro mamy
Bosfor? I trochę bałaganu wokół, którego z każdym rokiem przybywa. Stracona dla
Stambułu głowa jest w stanie ogarnąć i tolerować nawet te niechciane fragmenty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz