Taksówkarz oprowadzał w zeszłym tygodniu grupę 11 Polaków, tylko jedna osoba znała angielski, ale jakoś poszło – najtrudniej było z liczbami, a przecież kierowca rzuca nimi jak sztuczkami z rękawa. Tu poległo tylu, tam tylu, na tym wzgórzu zginęła liczba taka, za wzgórzem owaka… Acha, dlaczego? Bo ja też przewodnikiem turystycznym jestem, zapomniałem wspomnieć. Tu moja wizytówka. Za kurs płacicie mniej, choć licznik pokazał 40… Lubię Polaków.
Polaków zdaje się darzyć sympatią także młody pracownik recepcji hotelu, który był w Gdańsku na Erasmusie. Oraz dwóch wiekowych panów cieszących się słonecznym dniem na niewygodnych, małych taboretach wystawionych przed lokalne biuro podróży. Skąd jesteście? Z Polski? Aaa… Wzdychają obaj. Okazuje się, że właściciel biura miał wiele lat temu ukochaną w… Gdańsku. Pisała do niego listy na różowej papeterii. Niestety, kontakt się urwał.
Historia miłosna w tle, ale przede wszystkim historia krwawa, i to na
każdym kroku: zapisana na wzgórzu, widoczna wyraźnie z drugiego brzegu
cieśniny. Wytłoczona na pocztówkach, namalowana na kubkach i talerzach dostępnych
na zabytkowym targu, w jeszcze przedsezonowej cenie. Zwykle pod postacią żołnierza
walczącego, padającego, podpierającego towarzysza walk lub wracającego z pola
bitwy. Biuro podróży Truva (Troja)
zaprasza na wycieczkę szlakiem walk i poległych. Lekko nie jest.
A
wiecie, że nasza miejscowość aż w 78% głosowała w zeszłorocznym referendum na
nie? Jako druga prowincja w kraju, zaraz po Tunceli –
kontynuuje taksówkarz. Nie wiemy, ale krótka trasa na drugą stronę półwyspu to
przyspieszona lekcja WOS i historii w jednym. Prom macie za dwie godziny, proponuję usiąść przy porcie i napić się
herbaty. Çay, a to niespodzianka. Oczekiwania umila zabawa z dwoma
szczeniakami (sprzedam za 10 lira – żartuje (?) właściciel kawiarni) i
niespodziewana wizyta kolorowej grupy zmęczonych kolarzy. Obok niesportowa grupa
dyskutuje z kolei o socjalizmie. I tak – wszyscy piją herbatę.
Wyspa wita chmurami,
wiatrem i krajobrazem, który z promu, z widokiem na port, przypomina Szkocję. Jest
za duża, a my jesteśmy na niej za krótko – mamy za mało czasu, a za dużo
bez samochodu zdziałać tu nie można. Za, za, za… Siadamy więc w świeżutkim Gastronomi Atölyesi (podsłuchujemy, że
wczoraj była niezła impreza z okazji otwarcia!) – przy stoliku obok narada: uwagi
doświadczonych restauratorów. W lokalnych sklepach oliwne mydełka w połączeniu
z kozim lub oślim mlekiem, duży wybór (wyglądających na dobre!) win w cenach
zdecydowanie niestambulskich. Wczorajsza wycieczka na dużo mniejszą wyspę to z
kolei raj dla miłośników tawern – aż mdli od błękitnego piękna morza, nieba i restauracyjnych
dekoracji. Oraz pięknych ludzi – już nie błękitnych, ale za to wytatuowanych.
Po całej okolicy kręci
się podejrzanie dużo wydzierganej młodzieży – portowe, uniwersyteckie miasto,
może dlatego? Z jakiegoś powodu nawet na jednym z ramadanowych stoisk w innej,
oddalonej o dwie godziny jazdy samochodem, miejscowości, można sobie zafundować
tatuaż. Post, iftar, na prawo lody z
koziego mleka, na lewo muzułmańskie różańce. To jak, kotwica na przedramieniu, młody człowieku?