czwartek, 28 sierpnia 2014

(Bez)ludnie


Zamiast warkotu silnika – stukot końskich kopyt; kłębów spalin – zapachy organiczne. Cztery wyspy na cztery pory roku. Jesień i zima – melancholijnie. Wiosna, jak to wiosna – obiecująco. Gorące stambulskie lato – ekscytująco, parnie i… tłoczno.

Zaczyna się już na promie. A właściwie: w oczekiwaniu na prom. Ponad pół godziny przed wyznaczoną godziną odprawy a już nie sposób wepchać się do poczekalni. Dla opieszałych, którzy stawią się na kwadrans przed – miejsca stojące. Dla niepoprawnych optymistów, co stają w kolejce "za pięć dwunasta" – żelazne kurtyny drzwi wejściowych. Bezczelnych zjawiających się "akademicki kwadrans poczeka kolejny prom. O mniejszym obłożeniu, przy odrobinie szczęścia. Dobre sobie…

Wrota poczekalni otwierają się, podróżni startują niczym konie w wyścigach. Trzy, dwa, jeden… Biegiem do ostatnich wolnych siedzeń, galopem w kierunku resztek pustych przestrzeni. Byle wytrzymać godzinę, półtorej, przy dostatecznej ilości tlenu. Żeby przewiew był. I cień. Jak najmniej szturchających łokci.

Mimo ścisku trudno o omdlenia. Sprzedawcy mydła i powidła dostarczają wrażeń, pełne wirtuozerii prezentacje trzymają przy życiu nawet najbardziej wycieńczonych. Obieraczki do warzyw i owoców, słynne na całą Turcję wyciskarki do cytryn za jedyne pięć lira (po angielsku, dla turystów zagranicznych: five milyoooon!). Prezentacja wizualno-dźwiękowa przy klaszczącym akompaniamencie promowej publiczności. Prawdziwe marketingowe show.

Bardziej tradycyjna sprzedaż klasyków, czyli czaju i simitów, przebiega równie sprawnie. Zaprawieni w boju, na pierwszy rzut oka wcale nie atletyczni, a cherlawi wręcz panowie, nawet nie ugną się pod ciężarem ułożonych wielowarstwowo obwarzanków. Estetycznie prezentującą się kompozycję stawiają sobie jakby od niechcenia na… głowie. Lawirują sprawnie między pasażerami, z simitów nawet nie sypnie się sezam.

Już na moment po wypłynięciu promu z portu zaczyna się trwająca całą podróż sesja zdjęciowa. Poza na tle pałacu Topkapı, poza na tle dworca Haydarpaşa, poza na tle oddalającego się miasta. Dla szczęśliwców – ujęcie skaczących w morzu Marmara delfinów. Dla wybrańców widok rzadki – klucz bocianów. Wystarczy złapać się za guzik i całoroczny dobrobyt gwarantowany. Pozują turyści, pozują stambulczycy, pozują mewy.

Sprzedawca wielce potrzebnych kuchennych akcesoriów obrał już ogórki i melony, ostatni sort zaparzonej herbaty został dawno rozlany. Lody zaczynają się roztapiać a w butelce resztki prawie zagotowanej wody. Znak, że po prawie godzinnej wyprawie dopływamy do pierwszej z wysp.

Kınaliada. Najmniejsza, najmniej zielona, chyba druga w kolejności najchętniej odwiedzanych. Płyniemy dalej. Burgazada. Nieco większa, mniej zatłoczona. Subiektywnie ulubiona. Wysiadamy.

Chyba tak właśnie powinny wyglądać wyspowe knajpy. Bezpretensjonalne, ale nie fast-food'owo plastikowe. Bez parasoli coca-coli i z nieco ciekawszym menu niż restauracje na betonowej promenadzie Heybeliady (trzeciej w kolejności wyspy). Dużo ryb, dużo meze, dużo rakı.

Przy jednym ze stolików na warcie stoi pies. Czeka na resztki kolacji. Nie na darmo – co jakiś czas ktoś podrzuci mniej lub bardziej atrakcyjną przekąskę. Tylko sprzedawca manyak gibi lezzetli kestane (wariacko pysznych kasztanów) czasem psuje mu szyki – przejście obok stolików jest zbyt wąskie, trzeba obejść psa okrakiem…

Chyba tak właśnie powinny wyglądać wyspowe plaże – kilkanaście leżaków, krystaliczna (czyli pozornie przynajmniej czysta) woda, widok na jachty i lasy kolejnej z wysp. Bez kilkusetosobowego tłumu, skaczących z krzykiem na główkę młodzieńców i rozkręconych na cały regulator remixów przebojów aktualnych i sprzed lat.

Coraz bardziej porywisty wiatr zwiastuje burzę, która jakimś cudem omija wyspę. Słychać grzmoty, co chwila gdzieś w oddali się błyska. I tylko na moment przebiega przez głowę myśl – czy odwołane zostaną promy? Czy uda się wrócić do miasta?

Przedłużony weekend na wyspach chyba nikomu jeszcze nie zaszkodził...



piątek, 15 sierpnia 2014

Detox


Nadmorski święty spokój. Błoga wakacyjna cisza. Mimo przewidywanych upałów – przyjemna bryza. Mimo sezonowego zalewu turystów – tylko nieliczne ranne ptaszki. Kto pędzi na plażę o dziewiątej rano? Przy brzegu dwie zaprawione w śródziemnomorskich bojach Polki mówią, że woda to w sumie jeszcze chłodna... Wskakuję do gorącej zupy. Wychodzę po dziesiątej, bo robi się za duszno. Na prawo – biało-niebieski gąszcz leżaków. Na lewo – biało-zielony gąszcz leżaków. Przed godziną prawie puste, teraz więcej na nich opalonych, ale wiecznie żądnych słońca ciał. Plaża coraz szybciej się zaludnia. Plaża jest w swoim żywiole.
Idę nad hotelowy basen.

Idę tempem stambulskim. Tempem z İstiklalu. Tempem, które krzyczy: nie chcę się tu z wami guzdrać, jak wy się wleczecie, którą stroną ulicy, dlaczego pod prąd, dlaczego znów ten niedopałek groźnie koło oka, nie mam czasu, przesuń się, gromado turystów, no przesuńcie sięęę, nie mam ani chwili, spieszę się na prom, spieszę się do praaaacy… zaraz, zaraz. To chyba wakacje.
Rozglądam się. Nikt nie biegnie. Nikt nie idzie pod prąd. Nie ma żadnego "prądu", bo nie ma żadnych tłumów. Jestem ja i paru ludzi na krzyż. Bynajmniej nie spieszą się do pracy. Bynajmniej nie próbują mnie zadeptać. Czuję się złapana na gorącym uczynku. Zwalniam.
Na krótko. Stare nawyki to w końcu stare nawyki – trudne do wyplenienia.
Na basen docieram w tempie ekspresowym.
Woda jest zimna a ja jestem szczęśliwa.


Różówo-waniliowy zachód słońca. Pokrzykiwania młodzieży grającej w siatkówkę. Niedobitki moczące się w wiecznie chyba parującej wodzie. Oświetlona promenada palm aż prosi się o spacer. Romantycznie. Podświetlony zamek na wzgórzu Kale jakby stanął w płomieniach. Dumnie. No i ten wieczorny ezan. Nic tylko iść wzdłuż brzegu, podziwiać uroki natury oraz wdychać i wydychać to zdrowe na pewno, tak zwane morskie powietrze.
Plaża – darmowe SPA. Fale – masaż jak w jacuzzi. Gruboziarnisty piasek – peeling naturalny. Woń słonego morza zmieszana ze słodkim zapachem mleczka do opalania – aromaterapia.

Naprawdę trzeba już wracać do Mordoru, przepraszam, Stambułu?

czwartek, 7 sierpnia 2014

Wielki Błękit


Dziś wielkie oberwanie chmury, dlatego będzie o stambulskiej wodzie. Jej mniej drastyczniej, niekoniecznie gradowo-burzowej formie.



W mieście najważniejsi są ludzie. I woda.
Woda i ludzie. Tak, chyba jednak w tej kolejności. Zrozumie ten, kto widział zanurzony w wielkim błękicie Stambuł.

Woda daje odpoczynek oczom, wytchnienie płucom. Ukojenie znękanej duszy? Najwyraźniej: "Życie nie może być aż tak straszne – w końcu człowiek zawsze może przecież pójść nad Bosfor" (Orhan Pamuk). Ewentualnie Morze Marmara. Albo Morze Czarne.

Morze, ryby i glony: zapachowa mieszanka Stambułu
Świeże ryby, kalmary i małże, wyławiane przez mniej lub bardziej profesjonalnych wędkarzy, pryskane sumiennie wodą przez sprzedawców na targu. Ryby smażone w skromnych knajpach, gdzie serwuje się je wetknięte w bułkę i owinięte kawałkiem białego papieru, a potem zjada łapczywie nad plastikowym stolikiem. Popijając pikantny şalgam lub zimne piwo.
Smażone, grillowane i wędzone owoce morza w restauracjach serwujących bardziej wykwintne przystawki i dania, do których aż prosi się rakı. I długi wieczór z rozmowami i muzyką w tle.

Bosfor i stambulskie morza: najważniejsze dźwięki miasta
Buczenie promu dopływającego do przystani. Wrzask mew rzucających się na ofiarowane im hojnie resztki z pobliskich restauracji. Chlust wody uderzającej o betonowy brzeg. Ezan roznoszący się echem po cieśninie. Śmiechy, odgłosy rozmów. Muzyka puszczana z telefonów o szybko rozładowujących się bateriach.

Wielki Błękit: uczta dla oczu
Bosfor zmienia kolory pod wpływem zmiany pogody: intensywny turkus, ciemny granat, spieniona biel. Jego dwa brzegi konkurują o uwagę i względy stambulskiej widowni. Azjatycka kusi przestrzenią, zielenią. Europejska bardziej błyszczy, szybciej się mieni, migocze. Blaskiem nic nie dorówna jednak łączącym kontynenty mostom. Podświetlane tysiącem neonów, pod osłoną nocy zmieniają się w dyskotekowe, architektoniczne szaleństwo. Róż, czerwień, zieleń… barwny przegląd przez wszystkie kolory tęczy. Czasem stonowane, często agresywne, mrugające w zawrotnym tempie.

I tylko Bosfor tkwi uparcie w tym swoim błękicie. Choć dziś bliżej mu było do gniewnej szarości.