Zamiast warkotu silnika
– stukot końskich kopyt; kłębów spalin – zapachy organiczne. Cztery wyspy na
cztery pory roku. Jesień i zima – melancholijnie. Wiosna, jak to wiosna –
obiecująco. Gorące stambulskie lato – ekscytująco, parnie i… tłoczno.
Zaczyna się już na
promie. A właściwie: w oczekiwaniu na prom. Ponad pół godziny przed wyznaczoną
godziną odprawy a już nie sposób wepchać się do poczekalni. Dla opieszałych,
którzy stawią się na kwadrans przed – miejsca stojące. Dla niepoprawnych
optymistów, co stają w kolejce "za pięć dwunasta" – żelazne kurtyny drzwi wejściowych.
Bezczelnych zjawiających się "akademicki kwadrans po" czeka kolejny prom. O mniejszym
obłożeniu, przy odrobinie szczęścia. Dobre sobie…
Wrota poczekalni
otwierają się, podróżni startują niczym konie w wyścigach. Trzy, dwa, jeden…
Biegiem do ostatnich wolnych siedzeń, galopem w kierunku resztek pustych przestrzeni.
Byle wytrzymać godzinę, półtorej, przy dostatecznej ilości tlenu. Żeby przewiew
był. I cień. Jak najmniej szturchających łokci.
Mimo ścisku trudno o
omdlenia. Sprzedawcy mydła i powidła dostarczają wrażeń, pełne wirtuozerii
prezentacje trzymają przy życiu nawet najbardziej wycieńczonych. Obieraczki do
warzyw i owoców, słynne na całą Turcję wyciskarki do cytryn za jedyne pięć lira
(po angielsku, dla turystów zagranicznych: five
milyoooon!). Prezentacja wizualno-dźwiękowa przy klaszczącym
akompaniamencie promowej publiczności. Prawdziwe marketingowe show.
Bardziej tradycyjna
sprzedaż klasyków, czyli czaju i simitów, przebiega równie sprawnie. Zaprawieni
w boju, na pierwszy rzut oka wcale nie atletyczni, a cherlawi wręcz panowie,
nawet nie ugną się pod ciężarem ułożonych wielowarstwowo obwarzanków.
Estetycznie prezentującą się kompozycję stawiają sobie jakby od niechcenia na…
głowie. Lawirują sprawnie między pasażerami, z simitów nawet nie sypnie się sezam.
Już na moment po
wypłynięciu promu z portu zaczyna się trwająca całą podróż sesja zdjęciowa. Poza
na tle pałacu Topkapı, poza na tle dworca Haydarpaşa, poza na tle oddalającego
się miasta. Dla szczęśliwców – ujęcie skaczących w morzu Marmara delfinów. Dla wybrańców
widok rzadki – klucz bocianów. Wystarczy złapać się za guzik i całoroczny dobrobyt
gwarantowany. Pozują turyści, pozują stambulczycy, pozują mewy.
Sprzedawca wielce
potrzebnych kuchennych akcesoriów obrał już ogórki i melony, ostatni sort
zaparzonej herbaty został dawno rozlany. Lody zaczynają się roztapiać a w
butelce resztki prawie zagotowanej wody. Znak, że po prawie godzinnej
wyprawie dopływamy do pierwszej z wysp.
Kınaliada. Najmniejsza, najmniej zielona, chyba druga w kolejności najchętniej odwiedzanych. Płyniemy dalej. Burgazada. Nieco
większa, mniej zatłoczona. Subiektywnie ulubiona. Wysiadamy.
Chyba tak właśnie
powinny wyglądać wyspowe knajpy. Bezpretensjonalne, ale nie fast-food'owo plastikowe.
Bez parasoli coca-coli i z nieco ciekawszym menu niż restauracje na betonowej
promenadzie Heybeliady (trzeciej w kolejności wyspy). Dużo ryb, dużo meze, dużo rakı.
Przy jednym ze stolików
na warcie stoi pies. Czeka na resztki kolacji. Nie na darmo – co jakiś czas
ktoś podrzuci mniej lub bardziej atrakcyjną przekąskę. Tylko sprzedawca manyak gibi lezzetli kestane (wariacko
pysznych kasztanów) czasem psuje mu szyki – przejście obok stolików jest zbyt
wąskie, trzeba obejść psa okrakiem…
Chyba tak właśnie
powinny wyglądać wyspowe plaże – kilkanaście leżaków, krystaliczna (czyli
pozornie przynajmniej czysta) woda, widok na jachty i lasy kolejnej z wysp. Bez
kilkusetosobowego tłumu, skaczących z krzykiem na główkę młodzieńców i
rozkręconych na cały regulator remixów przebojów aktualnych i sprzed lat.
Coraz bardziej
porywisty wiatr zwiastuje burzę, która jakimś cudem omija wyspę. Słychać grzmoty,
co chwila gdzieś w oddali się błyska. I tylko na moment przebiega przez głowę
myśl – czy odwołane zostaną promy? Czy uda się wrócić do miasta?
Przedłużony weekend na wyspach chyba nikomu jeszcze nie zaszkodził...