wtorek, 25 listopada 2014

Akcja hibernacja



Zimno. Przejmujący chłód spowodowany legendarną stambulską wilgotnością powietrza: upalne, lepkie lata i przeszywające kości, wietrzne zimy. I tak źle i tak niedobrze.

Zimno. Nie ma długich spacerów nad Bosforem. To znaczy są, ale wicher wieje w twarz, a zacinające krople lodowatych kwaśnych deszczy uderzają z łomotem o policzki.

Zimno. Nie ma pływania w Morzu Czarnym lub wątpliwej czystości Morzu Marmara. Nie ma pływania wcale, bo trudno w okolicy o porządny, olimpijski basen. Nie ma grzania się na słonecznych plażach, nie ma zmrożonych napojów pod palmą, nie ma oszronionych drinków, nie ma różowych zachodów słońca, bo i słońca nie ma. W ciemności zachodzi, dzień z nocą się zlewa. Obrzydlistwo.

Zimno. Wspaniała wymówka dla introwertyków. Brak ochoty na socjalizację kwituje się krótkim: za zimno-za ciemno-za straszno. Albo: są korki (bo pada). albo: będą korki (bo będzie padać).

Zimno. Można bez wyrzutów sumienia spędzić wieczór (ba, nawet sobotni wieczór!) na kanapie, pod kocem, z książką w ręku. Latem nie wypada. Latem jest za ładna pogoda, trzeba więc korzystać i być cały czas na zewnątrz. Gorączka letniej sobotniej nocy spędzona w domu? Profanacja wakacji.

Zimno, ale bez śniegu ani mrozu. W największych porywach ziąbu temperatura oscyluje wokół zera, śnieg roztapia się, pozostawiając po sobie zwykle szybko topniejącą breję. Uprzykrza zresztą życie tylko kilka dni w roku. Wolność od „puchowej pierzynki” – nieporównywalny z niczym innym luksus.

Zimno? To jeszcze nic. Źle? Bez obaw, będzie gorzej.



piątek, 14 listopada 2014

Mężczyzna nieprzeciętny


Stambulski ruch uliczny, czyli prujemy do przodu i liczymy na pomoc Allaha. Niewprawne oko przejezdnego tak to widzi z boku.

Chaos i pozorny brak zasad nabierają jako takiego sensu dla kierowcy, który swoje tureckie kilometry już wyjeździł. Nie taki miejski potwór straszny, jakim go malują.

Kierowca dolmusza (minibusa) tylko by się zaśmiał. By stać się tym, kim jest, musiał osiągnąć odmienny poziom wewnętrznego spokoju i niczym niewzruszonej pewności siebie, która nie jest dana pozostałym uczestnikom ruchu drogowego. Relax and go with the flow. İnşallah (jak Bóg pozwoli). Totalny zen.

Kierowca dolmusza to mężczyzna nieprzeciętny. O przeciętnej fizjonomii, z ponadprzeciętnym ilorazem inteligencji. Imponującej koordynacji. Niezawodnym refleksie.
Zręczny. Szybki. Bezbłędny w rachunkach niczym kalkulator.

Skoncentrowany na drodze, a jednak z oczami dookoła głowy. Potrafi przyhamować, gdy śpieszący się na drugi świat pieszy wyskoczy na jezdnię na czerwonym świetle. Z godną podziwu precyzją kontrolując jednocześnie ilość pasażerów, którzy nie zdążyli jeszcze zapłacić za bilet.
Z dłońmi na kierownicy i dźwigni skrzyni biegów, które w tym samym czasie przeliczają drobne lub wydają resztę z banknotów o grubych nominałach. Z papierosem w ustach i telefonem przy uchu.

Podzielność uwagi na tym się bowiem nie kończy. Kierowca dolmusza musi przecież odebrać telefon od zatroskanej żony (o zestawie głośnomówiącym mowy oczywiście nie ma), powiadomić pasażerów, na którym przystanku wysiadają, a nierzadko też doradzić, w jakim kierunku powinni się dalej udać. Równocześnie za każdym razem, gdy otwierają się drzwi jego kosmicznego (często o fluorescencyjnym oświetleniu) pojazdu, udziela odpowiedzi na grad pytań czekających na przystanku podróżnych („a gdzie tym dojadę?”, „a w ile tym dojadę?”, „a jak dojechać do…?”, „a ja myślałem, że pan jedzie w drugą stronę…to gdzie tu jest przejście dla pieszych, wiesz może, bracie?”).   

Tak, to zdecydowanie zawód dla nieprzeciętnych nerwów. I nieprzeciętnych ekstrawertyków.

sobota, 1 listopada 2014

Kurczak a sprawa polska


Jak głosi jedna z (ciekawszych) teorii na temat okoliczności śmierci Adama Mickiewicza, wieszcz mógł zostać otruty ostatnim spożytym w Stambule posiłkiem: kurczakiem (składniki potrawy ballı mahmudiye: kurczak, morele, miód, winogrona, migdały, makaron jęczmienny, rosół, masło, sól).

Jak stambulska Polonia dobrze wie (a niedawno dowiedziałam się także i ja), Nur-i Ziya Sokak – malownicza uliczka znajdująca się niedaleko liceum Galatasaray – nosiła kiedyś nazwę ulicy Polskiej (Leh Sokağı).

Jak donoszą dziewiętnastowieczne pisma, polscy imigranci „siedzą w knajpach, palą nargilę, piją wódkę, dyskutują o polityce, mało Pery nie rozwalą”.

W ubiegłą sobotę pili nie wódkę, a czerwone wino, rozmawiali o sztuce (z okazji wernisażu w Muzeum Adama) i konsumowali owianego złą sławą, rewelacyjnie przyrządzonego kurczaka w miodzie. Tarlabaşı rozwalać nikt nie zamierzał.

Dwie soboty wcześniej odbyły się poprzedzające wystawę prezentacje i dyskusje. Kuratorzy, artyści, turkolodzy i socjologowie rozmawiali o historii tureckiej Polonii, polsko-tureckich artystycznych projektach oraz przyszłości muzeum i owianej złą sławą dzielnicy, w której polonijna placówka kulturalna się znajduje.

Mieszkańcy Tarlabaşı mieli niecodzienną okazję gościć w swojej okolicy spore (w większości polskojęzyczne) grono amatorów sztuki i wykwintnie przyrządzonego drobiu. Kurczak serwowany był w sąsiadującej z muzeum knajpie z typowo tureckimi daniami. Tym razem było bardziej międzynarodowo. I tłocznie, bo tłumek gości przyciągnął uwagę niejednego rezydenta Tarlabaşı.

Trudno wyobrazić sobie lepszą okazję do świętowania (kolejnych już, osiemnastych) urodzin. Nie ma to jak znaleźć się w odpowiednim czasie i równie odpowiednim miejscu.
Do tego ten kurczak.
Smacznego!





środa, 1 października 2014

Jesienne smęty, melancholijne smuty


Koniec lata, koniec wakacji, koniec złudzeń o wiecznej wolności (turecka Ibiza!) i odzyskanej młodości (opalenizna odejmuje lat!).

Czas na wietrzno-deszczowe narzekania.

Było za gorąco, jest za zimno. Odwieczny dylemat: lepiej, żeby makijaż spływał już po kilkuminutowym spacerze do pracy czy zastygał jak maska, potraktowany przez działającą nadal prężnie (!) biurową klimatyzację? Zimowe kurtki przydają się czasem nawet we wrześniu…

Planowany weekend na wyspie, planowany tydzień nad Morzem Egejskim, planowany… to już naprawdę koniec? Za miesiąc imprezy Halloween a za trzy… nowy… wspaniały… rok…? Przecież ten się dopiero zaczął!

Letnie wyprzedaże zimowego obuwia – przegapione, zignorowane – dawno się skończyły. Kogo obchodzi tegoroczna kolekcja kostiumów kąpielowych?! Nawet w Antalyi do morza wskakują już chyba tylko morsy. I szaleńcy.

Specyficzne „letnie zawieszenie” (w czasie, a może i nawet przestrzeni) ma w sobie niezaprzeczalny, nieporównywalny z niczym innym urok. Kupowanie kilku par okularów przeciwsłonecznych, pakowanie kilku par sandałów, wciskanie do pękającej w szwach walizki kilku „niezbędnych” i „bardzo zaległych” lektur (które i tak spotka w najlepszym wypadku los oprószonego piaskiem, namokniętego słoną wodą przeciwsłonecznego ochraniacza) pozwala na fizyczną oraz psychiczną ucieczkę od miasta. I naszej miejskiej osobowości.

A tu wrzesień, koncerty, wystawy… Tyle się dzieje, tyle trzeba zobaczyć. Ból, po prostu ból. Stambulski ból egzystencjalny.



środa, 24 września 2014

Polak zagranico


Para Polaków w samolocie.
On: Co można robić w takim Stambule?
Ona: No, można meczety oglądać...
On: Eee tam, trzeba by gdzieś pojechać. Na przykład do tej polskiej wsi...

Uspokajam zaniepokojonych nadmiarem czasu wolnego: w Stambule można robić to, co w każdym dużym mieście. Na przykład:
- pójść do baru: na drogie tureckie piwo, które nie powala na kolana – niekoniecznie. Raczej na kilka szklanek dobrze zmrożonej tureckiej anyżówki, czyli rakı. Bez uprzedzeń, za to z dużą ilością zimnych i gorących przystawek;
- pójść do galerii: jest ich całe zatrzęsienie, na obu kontynentach, głównie w części europejskiej. Po wakacyjnej przerwie wręcz prześcigają się w wystawach – tylko w tym tygodniu co najmniej dziesięć wernisaży, w tym trzydniowy Artinternational w Złotym Rogu (Haliç). Będzie na czym zawiesić artystyczne oko;
- pójść na koncert: jazzowy – wybieram się na dwa bezpłatne oraz jeden (symbolicznie) płatny: ten ostatni polskiego Mikrokolektywu, dziś w Muzeum Pera;

Można też doświadczyć niezapomnianych, unikatowych stambulskich wrażeń, chociażby:
- pójść na długi spacer: z Bebek do Beşiktaş (podziwiając Bosfor) lub z Moda do Bostancı (wdychając jod Morza Marmara);
- wybrać się w prawie dwugodzinny rejs po Bosforze (najlepiej wedrzeć nielegalnie na tureckie wesele: tańce na bujającej łajbie z szampanem w dłoni i wypowiadanie życzeń pod każdym z mijanych mostów – wrażenia bezcenne);
- zjeść prawdziwego kebaba z baraniną, bez dziwnych surówek i majonezów.

Meczety oczywiście też polecam. Szczególnie ten na Ortaköy. I Suleymaniye (Meczet Sulejmana). Błękitny jest przereklamowany.

Tylko schabowych brak... Może w polskiej wsi mają - nie wiem, nie szukałam.


środa, 17 września 2014

Dym na Bosforze


Vapur. Stambulski prom. Najładniejszy z dostępnych środków transportu.
Szybki: obce mu korki.
Zawsze na czas: brak korków gwarantuje przypływy i odpływy zgodnie z planem.
Trudno o wypadek: zderzenie z innym promem jest (niemal) niemożliwe.
Tani, bo w cenie metra, autobusu i innych, znacznie mniej ekscytujących, środków komunikacji miejskiej.
W czym jeszcze jest od nich lepszy?

Vapur nie irytuje. Bosfor, wiatr, mewy, pocztówkowe widoki. Gdzie indziej zaserwują nam posiłek i napoje? Gdzie indziej moglibyśmy pomedytować? W metrze ścisk, w autobusie ścisk, wywołujące mdłości nagłe hamowania (pieszy znów wymusił pierwszeństwo!) oraz cała gama niechcianych wrażeń dotykowo-wzrokowych.

Prom to wytchnienie. Prom to wolność. Od korków, spalin, klaksonów. Od zakazów i nakazów…

To tu sprzedaje się (zapewne bez pozwolenia) długopisy w promocyjnej cenie i wątpliwej jakości wyciskarki do cytryn. Tu gra się i śpiewa, popijając (z pewnością nielegalnie) piwo, w drodze powrotnej z Wysp Książęcych. Nawet palić tu można, choć – oficjalnie – nie można…

Międzykontynentalna podróż stambulskim promem na trasie Kadıköy-Kabataş:





poniedziałek, 8 września 2014

Lubię poniedziałki


Deszczowy poniedziałkowy ranek. Ósma z minutami. Pracujący spieszą się do pracy, bezrobotni siedzą w domach. Turystów (na razie) brak. Fala samochodów dostawczych nie zalała jeszcze alei zakopoholików. Można w spokoju świętym usiąść i pogapić się na ludzi. W międzyczasie rozchmurzy się a parasolka wyschnie. Byle tylko kawa za szybko nie wystygła.

Panowie z obuwniczego naprzeciw palą (przed)ostatnie papierosy, popijając ciemną herbatę z tulipanowych szklanek-klasyków. Dwie arabskie turystki próbują wejść do sklepu – sprzedawcy zaczynają natychmiast wymachiwać rękoma: że zamknięte, że za wcześnie, że oni tylko tak sobie przy tych otwartych drzwiach kopcą. Gesty mówią same za siebie. Wyrzucone z niechęcią niedopalone papierosy i zasuwane szybko rolety drzwi wejściowych – jeszcze więcej.

Przed kościołem Świętego Antoniego japońska turystka nagrywa film; dużo przy tym się uśmiecha, dużo też mówi. Do kamery, może do siebie. Za chwilę śmiga jej przed nosem legendarny czerwony tramwaj – ku wielkiej, jak łatwo przewidzieć, uciesze. Kościół i nostaljik tramvay: dwie atrakcje na jednym ogniu. Ma się ten turystyczny dryg.

Taki İstiklal da się lubić. Dlatego lubię poniedziałki.