Nietypowy stambulski
wieczór, czyli zero stopni i śnieżyca. Przyjaciółka utknęła na lotnisku w
egzotycznym kraju, miała zostać na noc, tymczasem spędzi ją chyba w samolocie.
Nagła zmiana planów, czyli turecka norma. Nie namyślając się długo dołączam do
grupy znajomych, którzy rozgościli się już na dobre w pobliskim barze. Zimne
piwo? Pomysł wydaje się w taką pogodę co najmniej ekstrawagancki. Grzanego w
Turcji oczywiście nie uświadczysz. Ewentualnie ciepłe, przesłodzone wino.
Kto by się jednak brał
za parujące miodowo-goździkowe przysmaki, skoro w barze upały rodem z tropików?
Wystarczy spadek temperatury poniżej dziesięciu stopni Celsjusza, a buch
gorącego powietrza w budynkach wszelakich gwarantowany.
Do stolika obok dosiada
się przemarznięty blondyn z gitarą. Pyta o zapalniczkę. Francuz. Siedzący obok
Turek, Belg, Polka i Angielka tłumaczą chłopcu, że w Turcji się teraz w barach
nie pali, trzeba wyjść grzecznie na zewnątrz. No, chyba że barman pozwoli.
Pytanie do barmana. Postawny mężczyzna mruga okiem, przynosi papierowy
kubeczek. Innymi słowy: barman pozwala.
Międzynarodowe grono
przyjaciół czuje się teraz w obowiązku zapytać kurtuazyjnie, skąd (choć wiadomo,
że z Francji), po co (choć oczywiste, że w celach turystycznych) oraz dlaczego
(bo Stambuł to leżąca na dwóch kontynentach, konieczna do odhaczenia przez szanującego
się travellera, perełka). Pytają
więc, na co Francuz, skręcając zręcznie zdrowego, organicznego papierosa, z
pięknym francuskim akcentem, odpowiada: Why
Istanbuuul…? If you ask me this question, I can only answer…why nooot?
***
Osiem lat w Turcji i
ciągle te same pytania. Dlaczego Turcja? Dlaczego Stambuł?
Nie od rodziny i polskich
przyjaciół, których ciekawość została już dawno zaspokojona. Od nowych
tureckich znajomych. Zdarza się, że czytelników bloga. Czasem spotykanych w
Stambule turystów z Polski.
Po milion sto
pięćdziesiątym pytaniu przychodzi bunt, a może po prostu zwyczajny mętlik w
głowie. Zmęczenie materiału. Zniecierpliwienie. Zaczyna się wtedy odpowiadać
pytaniem: Dlaczego Turcja? Dlaczego Stambuł?
A dlaczego nie?
***
Jest to oczywiście
zmyłka, ucieczka, unik i zwykła bezczelność. Każdy kulturalny człowiek wie, że
nie odpowiada się pytaniem na pytanie. Kulturalny człowiek może odpowiedzieć
raczej:
Bo w tym szalonym
mieście w zimową noc może spotkać się przypadkiem pięć osób z pięciu różnych krajów.
Bo śnieżna zawierucha
to pogodowy ewenement – zima jest tu zdecydowanie na plusie, co najwyżej
powieje i popada.
Bo barman mruga okiem i
pozwala palić. Bo wiadomo, że nic nie wiadomo. Są zasady, a jednak ich nie ma.
Są niespodzianki, i to
raczej te z kategorii dobrych. Szczególnie ludzie zaskakują pozytywnie.
Bezinteresowną pomocą. I ciągle czymś częstują. I komplementują (nawet, jeśli
komplement ten brzmi: ojej, przytyłaś, ale Ty zawsze świetnie wyglądasz, teraz
nawet jeszcze lepiej!).
***
A nieco poważniej.
Niektórzy lubią
podróżować. Innym podróżowanie nie wystarcza. Okazuje się, że nie chodzi o te
dwa tygodnie letnich wczasów, a bycie gdzieś indziej, doświadczanie innego. W
innych okolicznościach przyrody, pod inną szerokością geograficzną. Na co
dzień, nie od święta.
Moja pierwsza
zagraniczna podróż to szkolna wymiana ze Szwecją, prehistoryczne czasy
podstawówki. Nie do Sztokholmu bynajmniej, ale mniejszej miejscowości, dużo
dalej na północ. Pamiętam jak dziś szok kulturowy po powrocie do Polski. I
płacz za równymi chodnikami Szwecji.
Potem Niemcy, Włochy,
Szwajcaria… itp., itd. Bułgaria, Grecja – kilkakrotnie. Im więcej podróżniczych
punktów na mapie, tym bardziej ciągnie na południe. I raczej na wschód. Taka
trochę zawstydzająca fascynacja Orientem połączona z upodobaniem do słonecznej
pogody. No, ale ciągle ta Europa. Do wymarzonych w czasach liceum Indii nigdy
nie docieram. O Skandynawii dawno już zapomniałam.
Ale oto nagły zwrot
akcji, z Grecji do Turcji. Niby przypadek, wymiana międzynarodowa, seminarium,
choć, wiadomo: przypadkom trzeba pomagać. Pomagam więc swojemu, i to bardzo. Przytakuję
entuzjastycznie na niecodzienną propozycję studentów z leżącego w środkowej
Anatolii miasta Kayseri. Stolicy tureckich dywanów. Rzut beretem od księżycowej
Kapadocji. Projekt ośmiomiesięcznego wolontariatu (praca w biurze międzynarodowym
lokalnego uniwersytetu) wydaje się nagle świetnym pomysłem. Rekompensatą
Erasmusa (za późno się te wymiany u mnie na uczelni zaczęły) i wspaniałą okazją
do podróży po olbrzymim kraju, o którym wiem tyle, co nic. A który, jak się
okazuje, ma siedem bardzo różniących się od siebie regionów, dostęp do kilku
mórz, wiele jezior, pasm górskich oraz niesamowicie zróżnicowany klimat i
krajobraz. Kayseri, w samym środku tego olbrzyma, jak na życzenie. Będzie co
zwiedzać – zacieram ręce i odliczam miesiące do wyjazdu.
***
Środkowa Anatolia
okazuje się „lekcją życia”: przede wszystkim kompromisów i samodzielności. Pochłaniam
turecki (który jeszcze wtedy wydaje się dziecinnie prosty), zaczynam jeść czerwone
mięso. Poznaję ciekawych ludzi, poznaję ludzi dziwnych. Fotografuję, chodzę do
uniwersyteckiego atelier kleić jakieś mozaiki. Tylko dywanu nie udaje mi się
wypleść, bo leciwy „mistrz”, którego odwiedzam w pracowni, śmieje mi się w twarz
i mówi: dziecko, jaki dywan? ty wiesz, jakie to trudne?
Pracuję, podróżuję. Odhaczam
na mapie kolejne odwiedzone miasta.
Nie ma wśród nich
Stambułu.
Bo Stambuł jest na
deser. Bo wiadomo, że jak tam pojadę, to utknę na dobre. Bo o Stambule wiem już
niemal wszystko. Wiem też, że wpadnę jak przysłowiowa śliwka.
***
Przez Stambuł wracam do
Polski. Miasto robi na mnie ogromne wrażenie. Spędzam w nim dwa dni. Tak na dobry
początek, mówię sobie w myślach.
Po wakacjach nad
wspaniałym Bałtykiem zmuszam się do ślęczenia nad nieco mniej wspaniałą pracą
magisterską, którą zostawiłam sobie „na później”. Bo przecież nie ucieknie. Pogoda
wcale nie pomaga: zamiast polskiej złotej jesieni polska jesienna plucha, a potem,
zgodnie z kalendarzowym planem, zima. A ja zimy bardzo nie lubię.
W lutym jestem w Turcji
ponownie. Po obronie, w trakcie rocznego studium podyplomowego, z kolejnym
unijnym mini projektem, na stażu w międzynarodowej organizacji zajmującej się
prawami człowieka. Z jedną walizką i bardzo dobrą energią. Bo jednak ten
Stambuł. Co z tego, że zima.
***
Uparcie przekonuję turystów,
żeby ruszyli się poza oklepane stambulskie ścieżki. Wyrwali choć na chwilę z
zaklętego, przewodnikowego kręgu Błękitnego Meczetu i Krytego Bazaru,
wykreowanego na potrzeby spragnionych orientalnych smaczków turystów. Zobaczą
wtedy skąpo ubrane Turczynki pijące piwo w letnie popołudnie, a nie tylko te
fajki wodne, kilimy czy legendarną jabłkową herbatę, której nikt w Turcji nie
pije. Nawet, jeśli to ich pierwszy pobyt w Stambule, który trwa tylko weekend.
Jest to oczywiście
niemożliwe. I bardzo nie fair – dobrze pamiętam, jak brakowało mi w Kayseri
„autentyczności” czyli tego Orientu właśnie ;) W centrum więcej było knajp
McDonald's niż palarni nargile z „typowymi” dywanami i pufami. Naliczyłam ich
może ze trzy – tyle samo, co centrów handlowych. Mnożyły się za to jak grzyby
po deszczu w Kapadocji, ku uciesze turystów właśnie.
***
Stambuł to niewiarygodnych
rozmiarów zbiorowisko miast, miasteczek i wsi. Państwo w państwie. Gdzie
tradycyjne herbaciarnie przeplatają się z czynnymi do ostatniego klienta
barami. Gdzie dzielnica spokojna, rodzinna, zielona, sąsiaduje z głośną,
rozrywkową. Gdzie każdego roku przybywają nowi mieszkańcy – ci z różnych
zakątków kraju, i, coraz chętniej, różnych zakątków świata. Centrum? Jakie
centrum? Jest ich tyle, co samych dzielnic.
Łatwo pogubić się w
gąszczu obco brzmiących nazw i plątaninie ulic. Misz-maszu tradycji z
nowoczesnością, biedy z niesamowitym bogactwem.
Dlatego lubię ten kocioł. Choć
i tak ciągle marzy mi się… Nowy Jork ;)
Post
powstał w ramach listopadowego projektu Klubu Polek na Obczyźnie pod nazwą Moja Historia. Rozsiane po całym świecie Polki (oraz Piotr:) opowiadają w nim swoje emigracyjne historie. Inspirujące, zabawne, czasem wzruszające –
zapraszam do lektury!