sobota, 31 grudnia 2011

SOFA CITY

Z czym kojarzy ci się Stambuł?
Jakie są twoje najważniejsze wspomnienia związane z miastem?

Bosfor. Promy. Karmienie mew.
Tłumy. Korki. Hałas, chaos.
Zabytki. Imperium Osmańskie. Europejska Stolica Kultury 2010.
Azja. Europa. Most łączący dwa kontynenty.
Wschód. Zachód. Kosmopolityczna metropolia z azjatyckim pazurem.


Stambuł. Ilu mieszkańców, tyle skojarzeń, emocji, opinii.
Przejezdni, nowo przybyli, starzy stambulscy wyjadacze i przemieszczający się gdzieś ciągle niezdecydowani.

Posadźmy ich na sofie i… dajmy im głos.


Pewnego jesiennego słonecznego dnia mieszkańcom dzielnicy Moda (Kadıköy) ukazał się widok niecodzienny. Na tak zwanych „skałkach” rozsiadła się na nadmuchiwanej sofie podejrzana grupa ludzi, którzy całe popołudnie zaczepiali spacerujących nadmorskim deptakiem rezydentów azjatyckiej części miasta.
Zaintrygowani mieszkańcy Mody rozsiadali się
(bardziej niż chętnie) na wygodnej nadmuchiwanej kanapie. I zaczynali opowiadać.
O sobie, życiu w wielkim, chaotycznym mieście, i swojej relacji ze Stambułem…







Zainteresowanych projektem zapraszam w imieniu swoim i przyjaciółki na ISTANBULproject.blogspot.com


A w Nowym Roku życzę Szanownym Czytelnikom wielu nowych, dobrych pomysłów i energii do ich realizacji :) Mutlu Yıllar !

środa, 16 listopada 2011

Stambulski spleen vol.1


I płynie ten prom malowniczo, przez szare i mętne Bosforu głębiny.
I sunie, do bólu estetycznie, przez atrakcyjne turystycznie okolice.
A trójca święta – Topkapı, Sultanahmet i Aya Sofya – biją po oczach pocztówkowym swym urokiem.

I latają te mewy, z masochistycznym zacięciem, z wiatrem i pod wiatr, obijane niekiedy przez Morza Marmara fale.
I rzucają łapczywie na lecące im pod dzioby wielkie kawały tureckich precli.
A Most Bosforski, co łączy poetycko Europę z Azją i Azję z Europą, z trudem wyłania się ze stambulskich mgieł.

I dudni smętnie promu silniczek. Warkocze, zawodzi, rzewnie rzęzi.
I Haydarpaşa urzeka, a jednocześnie straszy, swym nadpalonym, zabytkowym, dworcowym dachem (oraz zegarem pokazującym nieprzemijającą godzinę piętnastą piętnaście).
I statki płyną, i wicher wieje, i deszcz zacina, a muezzin gdzieś tam z oddali woła stambulczyków wiernych i niewiernych.

I jakby tego było mało atakowanym nieziemskim pięknem oczom, z morskich otchłani wynurzają się nagle dwa delfiny. Robią popisowe salto przy owacjach podróżnych i wracają do bosforskich odmętów.
A podróżni wracają do małych szklaneczek ze stygnącym czajem.

I tylko papierosa na promie zapalić się nie da.
A niektórym by się chciało, tak w klimacie.
A tu kara kilkadziesiąt lira.


Z dedykacją dla wszystkich tych, którym hüzün daje się ostatnio we znaki. Geçmiş olsun!


środa, 19 października 2011

Turcja - kraj kebabów, wąsatych mężczyzn i zniewolonych kobiet...?


W przyszły czwartek (27.10) o godz. 18 w Galerii Azjatyckiej przy ul. Freta 5 w Warszawie odbędzie się spotkanie z Turcją w roli głównej.

Zapraszam w imieniu swoim oraz Agaty Bromberek (współautorki) na spotkanie promocyjne książki "Turcja: Półprzewodnik Obyczajowy".

Deszcz czy śnieg, zamieć czy gradobicie - musicie się stawić, Drodzy Czytelnicy! :)

MAPA

PROGRAM IMPREZ GALERII

środa, 12 października 2011

10 Przykazań Stambulskich


Po pierwsze: Pamiętaj, że Stambulczykiem rodzi się lub zostaje (z przekonania oraz przez zasiedzenie).

Po drugie: Kochaj Miasto swoje, a odpłaci ci się ono z nawiązką (choć miłość to będzie trudna, a droga do jej spełnienia znojna i żmudna).

Po trzecie: Szanuj uliczne psy i koty – równoprawnych rezydentów Stambułu.

Po czwarte: Jeśli kochasz spokój swój święty, nie zapuszczaj się na Beyoğlu wieczorową porą; gdy w głowie ci nocne hulanki, niech noga twa nie postanie nigdy na Eyüpowym site*.

Po piąte: Nie bierz przykładu złego z tych, co z premedytacją Miasto szpecą i jego współmieszkańcom złorzeczą: niedopałki na stambulskie ulice rzucają, przechodniów gniewnie łokciem szturchają, odpadki przed dom w niedozwolonym czasie i miejscu wystawiają.

Po szóste: Wzoruj się na Stambulczykach, którzy koty uliczne dokarmiają, w kolejce do autobusu się nie przepychają, a po Mieście uśmiechnięci chadzają.

Po siódme: Nie dawaj nieznajomym numeru telefonu swego, adresu swego ani żadnej rzeczy swojej, która w niepowołane łapska dostać się nie powinna.

Po ósme: Nie odmawiaj pomocy bliźniemu swemu, gdy zabrakło mu kilku kuruszy** na akbilu***, wypalił się ostatni papieros lub kontory**** skończyły w telefonie.

Po dziewiąte: Nie ufaj bezgranicznie pomocnemu bliźniemu swemu, który przysięga na życie matki swojej, że zna adres, pod który właśnie się udajesz; uprzejmym i pożytecznym chce on być, zatem kłamie: adresu owego z całą pewnością nie zna. Amen.

Po dziesiąte: Nie słuchaj fałszywców, co prawią, że jest na tym ziemskim padole miejsce, które równać się może z Miastem Miast; niech nie mydlą ci oczu zawistnicy najzwyklejsi lub ignoranci bezdenni i beznadziejni.

A także bonus: szukaj mieszkania nowego ze starymi sprawdzonymi znajomymi swymi, aby krzywda ci się w pięknym Stambule nie stała.



* Eyüp – konserwatywna stambulska dzielnica; site – osiedle.
** kuruş – turecki grosz
*** akbilakıllı bilet („inteligentny bilet”) – specyficzna karta miejska, wkrótce (podobno oraz niestety) przejdzie do lamusa
**** kontör – impuls telefoniczny

czwartek, 6 października 2011

Dom Zły


Był sobie dom, który kopał prądem. Zwrot „energetyczny poranny prysznic” nabierał w nim zupełnie nowego znaczenia.

Był sobie dom, w którym niemal eksplodowało kombi. Przezorny właściciel mieszkania doradził wyłączać je po każdej kąpieli – tak, aby wzrastające ciśnienie nie zagrażało życiu i bezpieczeństwu lokatorów...

Był sobie dom, którego ostatnie piętro wyglądało na doklejone do budynku. Na pewno zsunie się zgrabnie podczas nawet ledwie wyczuwalnego trzęsienia ziemi.

Był sobie dom, którego właściciel utrzymywał, jakoby tak zwane piętro piwniczne (bodrum kat) było w rzeczywistości parterem. Mieszkanie dwupokojowe – trzypokojowym. Skrawek poręczy wystający spod okna – tarasem. Prysznic – wanną…

Był sobie dom, w którym przy najmniejszym podmuchu wiatru trzęsły się wszystkie ściany. Miał zapierającą dech manzarę na Bosfor (manzara – widok) i podejrzanie niską jak na wspomnianą manzarę cenę. Wchodziło się do tego szemranego mieszkanka po chybotliwych schodach. Potem pozostawało nam już tylko patrzeć i podziwiać. W mieszkaniu tym poza widokiem i krzesłem nie było bowiem nic. Tylko manzara, siedlisko i tekturowe, telepiące ściany. Wymarzone miejsce na pisanie mrocznej powieści…

Był sobie dom, w którym mieszkali studenci Erasmusa. Nie można było się w nim wyspać. Po jednej z imprez wyleciała szyba.



Bo w każdym kącie czai się (zła) niespodzianka…

Niech nie odstraszają nas powyższe (niestety, z życia wzięte) przykłady. Przy odrobinie zdrowego rozsądku (oraz więcej niż odrobinie nadzwyczajnego szczęścia) uda nam się uniknąć domu-mordercy. Jedyna sensowna rada, której mogę w tym miejscu udzielić, brzmi: zaufaj znajomym. Im więcej osób dokona przeglądu stanu posesji, tym większe prawdopodobieństwo, że któraś z nich zauważy na przykład brak bojlera w łazience. Albo dziurę w oknie…

A jeśli na niczym innym nie zależy nam w życiu jak na bezpieczeństwie, zamieszkajmy na nowym, strzeżonym site (osiedlu). Kapıcı zrobi zakupy, wyniesie śmieci. Cisza nocna zagwarantuje święty spokój wieczorową porą. Na niektórych site nawet zwisające z balkonów ręczniki nie będą zagrażać naszemu poczuciu estetyki i dobrego smaku (wywieszanie czegokolwiek z tarasów jest bowiem surowo zabronione).


Ileż (niekiedy mocnych, to prawda) wrażeń ominie nas jednak, gdy odgrodzimy się od miasta bezpiecznym murem strzeżonego osiedla.
Pamiętajmy, że Stambuł ma dla nas również niezliczoną ilość (dobrych) niespodzianek…


(ps1. w związku z ostatnimi wydarzeniami mieszkaniowa trylogia może przerodzić się w mieszkaniową powieść kryminalną – szkoda byłoby zmarnować doświadczenia minionych tygodni…;)
(ps2. na marginesie: „Dom Zły” – dobry polski film;)

środa, 5 października 2011

Emlakowa mafia


Emlakçı (agenci nieruchomości) zajmują wysoką pozycję w stambulskiej hierarchii zawodów. To swoista kasta społeczna – trzeba chyba urodzić się w emlakowej rodzinie, wżenić w takową, albo być kanką (kanka – kumpel) jednego z agentów, jeśli marzy nam się podobna kariera.

Gdy chcemy ulokować się na Beyoğlu lub Kadıköy, znalezienie mieszkania bezpośrednio od właściciela (sahibinden) graniczy z cudem. Wystarczy przejść się po centrum azjatyckiej części miasta, żeby zobaczyć na własne oczy niesamowity wysyp agencji nieruchomości – niektóre na pierwszy rzut oka szemrane, inne schludne. Zdarzają się też całkiem profesjonalne…
Intrygujące nazwy (Koza Emlak), ciekawe lokalizacje (schodzimy wąskimi schodkami do podejrzanej piwniczki albo wdrapujemy na chwiejący się stryszek), muzeum osobowości i osobliwości (jeden z agentów częstuje szwajcarskimi czekoladkami i chwali znajomościami z klientami z „Europy”; inny przerzuca w ręce tespih, modląc się zapewne o korzystną umowę i solidną prowizję). Do tego obowiązkowy çay i niezobowiązująca pogawędka (szczególnie, gdy czekamy na spotkanie z właścicielem mieszkania, który właśnie „utknął w korku” i spóźnia się ponad godzinę…).

Niektórzy z agentów to istni szaleńcy, którzy próbują wciągnąć nas w swój chory świat urojonych wizji. Nie podoba nam się piękne studio na Cihangirze, na wprost niemieckiego szpitala? To przecież wspaniała lokalizacja! Na uwagi dotyczące metrażu (15 metrów kwadratowych) i stanu mieszkania (zdecydowanie nie tego, którego zdjęcia widzieliśmy w ogłoszeniu) agent wzrusza tylko niewinnie ramionami. A potem z zapałem przekonuje, że 850 lira za taką pieczarę to przecież świetna okazja… „Chyba dla kogoś, kto chce hodować szczury” (mamroczemy pod nosem, uśmiechamy się grzecznie i udajemy do wyjścia przyspieszonym krokiem).

Pamiętajmy jednak, że życie emlaka nie zawsze usłane jest różami... Przekonanie właściciela mieszkania, że wynajmujący je obcokrajowiec nie czmychnie za granicę bez opłacenia czynszu (a tak najwyraźniej knuje każdy cudzoziemiec…), jest czasem syzyfową pracą. Wpływy tureckiej policji nie sięgają przecież granic Unii Europejskiej, değil mi?


(w kolejnym odcinku mieszkaniowej trylogii o tym, jak znaleźć dom, który nie będzie próbował nas zabić...)

poniedziałek, 26 września 2011

Dönüş


Powrót powrotem, a Stambuł Stambułem, ale…

Po rocznej przerwie trzeba na nowo znaleźć sobie miejsce w tym kilkunastomilionowym molochu. Stawić czoła czynnościom do bólu irytującym, przeszkodom czysto praktycznym, nad którymi nie zamierzam się w tym miejscu rozwodzić (załatwianie pozwolenia na pobyt: zupełnie nowa jakość, zarówno pod względem cen jak i profesjonalizmu policyjnych usług!; otwieranie rachunków oraz przedzieranie się przez gąszcz ofert „emlakowej mafii”, czyli stambulskich agentów nieruchomości).
Przede wszystkim jednak należy wziąć pod uwagę kwestie mniej uchwytne, trudniejsze do zdefiniowania, a mianowicie emocjonalne/sentymentalne demony przeszłości, które utrudniają podjęcie najważniejszej decyzji: GDZIE TU SIĘ PODZIAĆ?

Azja czy Europa? Centrum Beyoğlu czy spokojniejsza, zielona okolica, bardziej przyjazna ludziom oraz innym żywym istotom?
Po klaustrofobicznym roku w wielkim mieście marzyła mi się stambulska wyspa. Majaczyła przed oczami wizja oddalonej od zgiełku zielonej oazy spokoju, której nie dosięgną ani stambulskie korki, ani stambulskie tłumy.
Wyspowa fatamorgana towarzyszyła mi zresztą od zamierzchłych niemal czasów, moich samych tureckich początków. Nasilała się im dłużej rezydowałam w okolicach Taksimu. Po prawie dwóch latach na myśl o spacerze Aleją İstiklal (zwłaszcza w spacerowych godzinach szczytu) nie przeszywał już dreszcz emocji, a przechodziły najzwyklejsze ciarki…

Wczesne pobudki, poranne spacery, zdrowa dla ciała i umysłu samotnia – sielankowa wyspowa wizja nie opuszczała mnie, kiedy jechałam do pracy zgnieciona w wagonie metra wraz z innymi ściśniętymi jak sardynki rannymi korporacyjnymi ptaszkami.
Tak – zieleń, słońce, błękit nietkniętego smogiem nieba, morze Marmara, cisza i święty wyspiarski spokój – sekretna mantra przytłoczonych miastem. Nie namyślając się zbyt długo poinformowałam znajomą rezydentkę wyspy o swojej decyzji – obiecała pomoc zaprzyjaźnionego agenta nieruchomości (sensowne lokum na wyspie nie tak łatwo jest przecież znaleźć).


Co więc zrobiłam tuż po przyjeździe do Miasta Miast? Jak łatwo można się domyślić, zgodnie z godną podziwu konsekwencją postanowiłam… zamieszkać na Beyoğlu.

Ci, którzy stambulskie koty za płoty mają za sobą, wiedzą doskonale, że trudniej o większe przeciwieństwo Wysp Książęcych. Morze na Beyoğlu co prawda jest, ale do patrzenia i podziwiania, a nie pływania. Zieleni uświadczymy raczej tylko w kawiarnianych ogródkach, a o ciszy i świętym spokoju musimy zdecydowanie zapomnieć. Są za to knajpy, sklepy, księgarnie, kina, koncerty… czyli wszystko to, bez czego na wyspie postradałabym zmysły.
Tyle na temat planów a realiów.


O ironio, w kwestii wieczornego miejskiego zgiełku AKP poszło mi wręcz na rękę. Tünel i boczne uliczki Alei İstiklal są (w porównaniu z okresem swej niedawnej świetności) niemal wyludnione. Przez moment rozważałam nawet osiedlenie się na samym Asmalımescit – stety/niestety, kawalerka (stüdyo daire) z ceglanymi ścianami, wysokim sufitem (yüksek tavanlı), drewnianymi oknami i wykuszem (cumba) zostało mi sprzątnięte tuż sprzed nosa – ktoś wynajął je już drugiego dnia od zamieszczenia ogłoszenia. Przezorny agent nieruchomości nie wypuścił mnie jednak ze swych przedsiębiorczych szponów i znalazł szybko godne mieszkaniowe zastępstwo. Po krótkim targowaniu (pazarlık) stanęło na nieco niżej cenie. I oto – na papierze od tygodnia, a w realu od jutra – jestem (będę) już na swoich nowych stambulskich włościach.

W kwestii tureckiego podejścia yavaş yavaş (powoli, powoli) nic się bowiem przez ten rok nie zmieniło…

wtorek, 13 września 2011

İstanbullu

Stambuł Anno Domini 2011 - Hoş geldiniz!


Szczęśliwe powroty, czyli szczęśliwa siódemka na szczęśliwy początek:

1. Błękit nieba i błękit Bosforu bije po oczach.

2. Lato w pełni (co ciekawe, stambulczycy popadają mimo to w lekki hüzün, święcie przekonani, że oto wielkimi krokami zbliżają się jesienne chłody, zimowe przymrozki, zamiecie i zawieje).

3. Beyoğlu nie utraciło swojego uroku mimo wprowadzonego w czasie Ramazanu zakazu wystawiania stolików na zewnątrz barów i restauracji. Na widok wyludnionego Tunelu krwawi serce... Beyoğlu przywróci do świata żywych chyba tylko mała brutalna barowa rewolucja (o absurdalnym zakazie i umierającym życiu nocnym Taksimu można poczytać min. na moim ukochanym blogu Tarlabaşı Istanbul).

Stoliki alternatywne – cichy protest na Beyoğlu przybiera często kreatywne formy


4. Stambulski wrzesień to rozkosz dla ciała (skończyło się lato tureckie, zaczęło się lato „normalne” – temperaturę w ciągu dnia odbieram osobiście jako upał)...

5. ...i ducha: Dwunasty Stambulski Biennial, ArtBeat Istanbul, ISAE 2011 Istanbul, Istanbul Design Week i wiele innych – skończył się sezon ogórkowy, więc impreza goni imprezę. Od nadmiaru wrażeń i wydarzeń pęknąć może napięty grafik każdego szanującego się miłośnika kultury. Oraz portfel…

6. Szkoły językowe rozpoczęły właśnie zmasowany atak/nabór nauczycieli – oferty pracy dla żądnych niesienia kaganka oświaty sypią się niczym z rękawa.

7. I jakby tego było jeszcze mało, mieszkam (tymczasowo) w samym sercu miasta, legendarnym Cihangirze, a po sąsiedzku - studio Nuri Bilge Ceylana;)


I jak tu nie kochać tego miasta?


Na koniec świeża dostawa stambulskich zdjęć, stanowiąca ilustrację opisanej powyżej szczęśliwości:



Stambulski rejs powitalny (bosforska wyprawa rusza z turystycznego Ortaköy) - mocny sentymentalny akcent na sam początek


Cihangir nocą


Cihangir za dnia



Graffiti na Beyoğlu




Graffiti na Modzie




Na ukochanych starych śmieciach, czyli jedyna w swoim rodzaju Moda

wtorek, 6 września 2011

Haremowe fantazje


Kto z nas nie chciałby znaleźć się choć na chwilę w legendarnym osmańskim Haremie*? Nie mam tu na myśli wizyty w stambulskim pałacu Topkapı, dostępnej za jedyne 15 lira przypadkowemu zjadaczowi chleba. To bowiem tylko namiastka Haremu w wersji exclusive – czyli tego, czym od lat żywi się rozpalona turystyczna wyobraźnia.

Prawdziwy, egzotyczny zbiór osobowości i osobliwości – pięknych kobiet sułtana i służących im eunuchów. Wyidealizowany obraz rozpustnej Azji stworzony w europejskich głowach żądnych orientalnych wrażeń. Dostępny tylko wybranym…


Harem w wersji oklepanej

Wizja Haremu z otomańskiej przeszłości, owianego perwersyjną mgiełką, zmysłowego i ekscytującego, intryguje do dziś.

Trzeba przyznać, że legendarny Harem cały czas nieźle się „sprzedaje”. Napisano o nim wiele książek, opracowań naukowych, artykułów. Magiczne słówko na „H” w tytule ma najwyraźniej siłę przyciągania i niepodważalną marketingową moc. Pałac Topkapı odwiedza rocznie przeszło 2,5 miliona (!) turystów. Za wejście do Haremu pobierana jest zaradnie osobna opłata…

Harem od zawsze pociągał poszukiwaczy egzotycznych przygód, jednak dopiero na początku XX wieku zaczęto odwiedzać go na niemal masową (jak na ówczesne czasy) skalę. Znudzone damy z Zachodu mogły przez chwilę poczuć na własnej skórze namiastkę tego, jak wyglądało życie kobiet Wschodu. A przynajmniej bardzo chciały tak to widzieć…

W powszechnej wyobraźni Harem to grupa ubezwłasnowolnionych sułtańskich branek, które europejski przybysz pragnie wyzwolić z barbarzyńskich azjatyckich szponów (choć najlepszą, a jednocześnie zupełnie nierealną opcją byłoby oczywiście zajęcie miejsca samego sułtana..).
Harem w wersji hardcore nie jest jednak tym prawdziwym – stanowi jedynie zbiór fantazji i wyobrażeń na temat ściśle strzeżonych komnat pałacu Topkapı.


Haremowe mity

W opisach Haremu podawano często znacznie zawyżoną liczbę jego mieszkanek, relacjonując, jakoby spały one ściśnięte obok siebie z braku miejsca…
Jeden z mitów to tragedia córki sułtana Abdulhamida II, która, jak się okazało, po rzekomym „zamordowaniu” wciąż żyła, i to całkiem nieźle.
Kuzynka pierwszej żony Napoleona została z kolei „porwana” przez piratów i poślubiona sułtanowi. Dwa lata po narodzinach jej rzekomego syna żyła jednak we Francji, nie mogła być więc więziona w Haremie.

Rzeczywistość przedstawia się tymczasem mniej drastycznie i bardziej przyziemnie. Harem jako instytucja znany był wielu starszym cywilizacjom – miał zawsze na celu zachowanie prywatności oraz ochronę kobiet. Nie był to oczywiście raj dla niewiast, które leżały tylko i pachniały, ciesząc się otaczającym je przepychem oraz bezgraniczną swobodą (w pałacu Topkapı były bowiem pilnie strzeżone i miały całkiem napięty grafik nie zawsze fascynujących zajęć), na pewno jednak nie można porównywać go ze zwykłym więzieniem.


Harem soap

(www.dizizle.org)

A oto recepta na to, jak ładnie i sprawnie sprzedać historię. Wielbiciele tureckich seriali mają obecnie możliwość podziwiać telenowelę z Haremem w tle. „À la na faktach historycznych” tasiemiec Muhteşem Yüzyıl (Wspaniały wiek) przedstawia życie jednego z największych sułtanów, Sulejmana Wspaniałego i jego zacnego haremu. Serial koncentruje się na wątku (jakże by inaczej) romansowym, a konkretnie – związku sułtana z jego ukochaną Hürrem. Tasiemiec zdobył sobie podobno sympatię widzów (choć nie wszystkich – są i zagorzali przeciwnicy naginania historycznych faktów i/lub ukazywanych w telenoweli bezeceństw).

Do pałacu Topkapı wybieram się już wkrótce. Poprzednia "haremowa wycieczka" nie zrobiła na mnie oczekiwanego wrażenia - po tak długiej stambulskiej przerwie na pewno jednak spojrzę na pałacowe komnaty bardziej przychylnym okiem...



* Harem (pisany dużą literą) – instytucje w pałacach królewskich (przede wszystkim w pałacu Topkapı); harem (mała litera) – ogólnie: przestrzeń rodzinna, prywatna.
** polecam: Rethinking Orientalism, Reina Lewis & The Private World of Ottoman Women, Godfrey Goodwin (skąd też wspomniane wyżej fakty - z wyjątkiem serialowych;)

środa, 10 sierpnia 2011

Smętów emigranckich ciąg dalszy

Na tak zwanym...

... rozdrożu


Pierwsza po południu. Upragniona, jakże wyczekiwana przerwa na lunch. Sączę cappuccino w pobliskim Starbucksie, wpatruję zahipnotyzowana w słynną rzekę i nie mniej znany Tower Bridge. W kawiarni tłumy podekscytowanych turystów przepychają się, pstrykają foty. Obrazek doprawdy sielankowy.

Na zachodzie bez zmian, czyli wyimaginowane udręki niewdzięcznej

Tymczasem tak to widzę ja:
Tamiza bezdennie szarą była, jest i będzie.
Beton w górze też raczej bez zmian.
Most (wybaczcie architekci) landrynkowy do potęgi, w całej swej błękitno-złotej okazałości.
Pseudo fairtrade’owa kawa marki Starbucks też jakaś taka bez smaku…

I jak tu nie być (nawet jeśli tylko wyimaginowanie) udręczonym?

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma
Marzą mi się rejsy po Bosforze, bo zapomniałam o nieustającym trąbieniu klaksonów?
Tęskno za świeżymi małżami skropionymi cytryną i zachodami słońca z Błękitnym Meczetem w tle, bo wyparłam ze świadomości turecką biurokrację oraz depczących po piętach turystów (ci docierają niestety wszędzie…)?
Zachód nudzi, a jeszcze przed chwilą narzekałam na niby-turecką dramę?

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej
Mniejsza o klaksony – miasto to miasto, szczególnie taki moloch. Głośno być musi, a od trąbienia się przecież nie umiera (można co najwyżej ogłuchnąć). Biurokracja wszędzie podobna (a turecką można łatwo zachachmęcić, w zależności od talentu). Turecka drama, jeśli kontrolowana, ma swój nieodparty urok.

Jak to jest z tymi sprzecznymi komunikatami? Dwie ludowe mądrości, a tak odmienny przekaz.

Uzun ince bir yoldayım*

Miałam dać sobie czas na tak zwane nabranie dystansu. Spojrzenie na kraj kebabów z perspektywy mieszkańca europejskiej metropolii. Wyjechałam z Turcji z przeświadczeniem, że jestem chyba ostatnią Polką, która nie była jeszcze w Londynie. Za to na pewno jedną z nielicznych, która postanowiła zamieszkać w Stambule z przyczyn innych niż tak zwane sercowe.

Zresztą, nie do końca.
Mój związek ze Stambułem trudno zaliczyć do racjonalnych – decyzja o zamieszkaniu w Azji nie była bynajmniej małżeństwem z rozsądku. Należała raczej do porywów serca, wyborów średnio logicznych. Okazało się, że jak najbardziej trafnych.

We własnym skromnym imieniu muszę przyznać, że wszędzie dobrze, ale w Stambule najlepiej.
Zakończę tą stworzoną na poczekaniu pseudo mądrością oraz smętem do potęgi: turecka diwa, Sezen Aksu, i jej rzewna do granic piosenka o Stambule.


* długa, wąską (w domyśle pewnie też kręta) droga przede mną

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Stambulska Piąta Aleja

[ze specjalną dedykacją dla mieszkanki okolicy, Olabilir Fajter]

Jeśli kusi nas blichtr azjatyckiej strony miasta, nasza noga (najlepiej zgrabna, opalona, odziana w szpilkę Louboutin'a) musi stanąć na równym i szerokim chodniku Alei Bagdadzkiej.

Bağdat Caddesi ciągnie się wzdłuż wybrzeża Morza Marmara. Z przystani promów Bostancı mamy stąd zaledwie rzut beretem na Wyspy Książęce.
Na odcinku między Suadiye a Caddebostan znajdziemy najwięcej markowych sklepów, najlepszych knajp oraz najbardziej zdeterminowanych lansiarzy w najlepszych samochodach.




Lans po azjatyckiej stronie miasta

O ile mieszkańcy Cihangir są złośliwie nazywani samozwańczą stambulską pseudoartystyczną bohemą, o tyle rezydenci okolic Bağdat Caddesi spotykają się czasem z opinią nowobogackich pozerów…
Trudno się zresztą dziwić. Zatrzęsienie markowych sklepów, świetnych restauracji. Drogie samochody i nieustający korek, który (szczególnie w weekendy) świadczy o tym, że każdy chciałby tu zamieszkać.
Aleja przeżywa istne oblężenie w soboty oraz niedzielne popołudnia. Przypomina wówczas wielki miejski wybieg dla modeli i modelek. Każdy chce się tu pokazać, pooglądać i pooceniać sobie innych. Pręży muskuły, wypina pierś, odgarnia zalotnie włosy, stawia pewnie krok. Ogląda za najatrakcyjniejszymi okazami, które ściągnęły na tych parę godzin z czterech stron miasta.

Pamiętam artykuł na temat młodzieży z różnych dzielnic Stambułu, który ukazał się w dzienniku Hürriyet. Młodzi Turcy z Bağdat Caddesi wyznali w nim, że z łatwością rozpoznają, kto na Alei mieszka, a kto jest tu tylko "pretendującym przejezdnym"...


Na Bağdat Caddesi odbywa się doroczna parada z okazji obchodów założenia Republiki.
Aleja świętuje też hucznie każdy zwycięski mecz drużyny Fenerbahçe, której stadion znajduje się nieopodal.
[jak huczne jest to świętowanie, widać na załączonym obrazku]


Jeśli natomiast mamy duszę buntownika i motoryzacyjnego świra, możemy wybrać się na imprezy nielegalne, rozgramiane przez policję. Na Bağdat Caddesi mają bowiem miejsce... nocne wyścigi samochodowe.

piątek, 22 lipca 2011

Cihangir, czyli zdobywca

[ze specjalną dedykacją dla pewnej szacownej mieszkanki dzielnicy]

Legendarny Cihangir


Cihangir (zdobywca, zwycięzca) to dzielnica leżąca w samym sercu Stambułu.
Kultura wyższa i popularna, rozrywka wszelaka, dogodny transport – wszystko to na wyciągnięcie ręki.
Jeśli do tego marzy się nam stambulska bohema i artystyczne klimaty, nie mamy wyjścia – Cihangir to adres idealny…


Piękniej być nie może

Cihangir znajduje się na jednym z siedmiu stambulskich wzgórz. Zapierający dech widok na Bosfor, Złoty Róg oraz majaczące w oddali Wyspy Książęce – nieporównywalny z niczym innym. Wrażenia estetyczne – więcej niż niezapomniane.

Wąskie uliczki, przepiękne domy w stylu art deco i art nouveaux, wiele z nich po renowacji. Mieszkania yüksek tavanlı (z wysokimi sufitami), z drewnianymi podłogami, przestronne.
Do tego „z historią”. Klimat Imperium Osmańskiego atakuje na Cihangirze z każdej strony.

Dochodzi do tego nieunikniona nostalgia, nieco pretensjonalny hüzün (melancholia, spleen) – tęsknota za przeszłością, za Stambułem sprzed stu, dwustu lat... Za wizją miasta z czasów świetności Imperium Osmańskiego.


Centrum Stambułu, centrum Turcji, centrum świata

Metro, publiczne autobusy, prywatne dolmusze, zabytkowy tramwaj, promy. Fani środków komunikacji miejskiej nie powinni mieć powodów do narzekań.
Jeśli aleję İstiklal ma się za rogiem, nie warto zresztą wybywać w dalekie podróże. Spacer po Beyoğlu powinien wystarczyć do szczęścia nawet najbardziej wybrednym.


Wolność, beztroska, swoboda

Cihangir to dzielnica kosmopolityczna – mamy tu do czynienia z całym przekrojem grup wiekowych, klas społecznych, narodowości, zawodów i dochodów. W tej arcyciekawej dzielnicy współistnieją ze sobą rodowici stambulczycy oraz przybyli z południowo wschodniej Turcji wiejscy imigranci.
Cihangir to anonimowość i różnorodność. Społeczny misz masz oraz niczym nie ograniczona wolność.
Dzielnica słynęła zawsze ze swojej tolerancji w stosunku do mniejszości seksualnych. Przez lata stanowiła spokojną przystań dla transwestytów (którzy w latach 90-tych zostali z powodu prostytucji zmuszeni do jej opuszczenia i zamieszkują obecnie głównie okolice Tarlabaşı).


Wymuszona transformacja

Aż trudno uwierzyć, że dzieli nas stąd jedynie kilkuminutowy spacer do owianego złą sławą Tarlabaşı. Wydaje się, że to dwa odrębne, bardzo odległe od siebie światy.
Warto jednak pamiętać, że Cihangir nie należał zawsze do stambulskiego crème de la crème. Utożsamiany kiedyś z transwestytami i wysokim wskaźnikiem przestępczości, jest dopiero od niedawna (dwóch dekad?) dzielnicą więcej niż pożądaną… Lata 90-te to gentryfikacja dzielnicy. Sterty śmieci zostają zastąpione drogimi samochodami i wyszukanymi knajpami.
Na Cihangirze wypada mieszkać. Na Cihangir sprowadza się tak zwana stambulska bohema…


Od artystów głowa boli

Cihangir przeciwstawia się tak zwanej Turcji osiedlowej.
W wyniku stambulskiego boomu mieszkaniowego na obrzeżach metropolii powstało mnóstwo osiedli-noclegowni, gdzie można odciąć się od brudu miasta, zamknąć w bezpiecznych murach, znaleźć upragniony święty spokój. Czy są to twory sztuczne, homogeniczne i alienujące – pozostawiam do oceny zainteresowanym.
Mieszkańcy Cihangir do fanów sztucznych site (osiedli) na pewno się nie zaliczają. Nie mają nic przeciwko polaryzacji, współistnieniu ze sobą różnych grup społecznych. Społeczno kulturowemu misz maszowi. Miejskiemu bajzlowi.


Lokalne specjały

Co ciekawe, Cihangir ma swoją lokalną gazetę (Cihangir Postası), która zmniejsza dystans między mieszkańcami dzielnicy – może pisać do niej (oczywiście nieodpłatnie) każdy Cihangirczyk.

Jak ważne jest porozumienie między podziałami, widać na przykładzie protestu, który miał miejsce kilka lat temu. Owiana legendą lokalna kawiarnia Firuzağa zaczęła cieszyć się tak dużym powodzeniem, że stambulska straż miejska postanowiła ograniczyć przestrzeń tego absurdalnie popularnego miejsca (goście zaczęli dosłownie „wylewać się” na ulicę). Co zrobili mieszkańcy dzielnicy? Zaczęli protestować!

Legendarna Firuzağa to pozornie niczym nie wyróżniająca się, typowa kahvehane (kawiarnia). Znajduje się co prawda obok urokliwego meczetu, nie oszukujmy się jednak – można znaleźć w Stambule miejsca zapierające dech w piersiach bardziej niż ta (nie powalająca bynajmniej na kolana), przeciętna na pierwszy rzut oka, kawiarenka.
Na czym polega więc jej oryginalność? Na jej cihangirskości właśnie!
W Firuzağa spotkać można znanych pisarzy i popularne piosenkarki. Stambulską samozwańczą bohemę, istne artystyczne zatrzęsienie. Sławnych aktorów oraz dziennikarzy, ale także… mieszkających tu od lat anonimowych stambulczyków. Cihangir bowiem nie wyklucza.

Stambulski spleen i hüzün z odrobiną nieszkodliwej pretensjonalności należą się też lokalnym berberom (fryzjerom) i bakkalom (spożywczakom).

wtorek, 19 lipca 2011

(Pół)przewodnik Obyczajowy

Książka ukazała się dwa tygodnie temu, a ja milczę jak zaklęta.
Nadszedł czas na odrobinę zdrowej autopromocji...


Pół na pół

Umieszczenie w tytule słowa ‘półprzewodnik’ może wydawać się zabiegiem nieco ryzykownym.
‘Pół’ może przecież sugerować, że książka nie została ukończona. Kojarzyć się z przewodnikiem niepełnym, niedoskonałym.
‘Pół’ jest z założenia co najmniej podejrzane.
W słówku tym czai się podstęp...



Półprzewodnik Obyczajowy do przewodników się nie zalicza. Nie udaje też, że jest ‘ponad to’ i nie patrzy na ten gatunek wydawniczy z góry/z wyższej półki – po prostu nie rości sobie prawa do takiego miana.

Jednocześnie ma w sobie wiele z szeroko rozumianego ‘przewodnictwa’ – jako zbiór przygód, ciekawostek, opowieści i analiz wszelkiego typu, udziela przecież rad (niechcący lub z premedytacją). Jak przewodnik oprowadza po Turcji, jej kulturze i społeczeństwie.

Książka nie stanowi jednak zbioru uporządkowanej, systematycznej wiedzy faktograficznej na temat Turcji – chętni znalezienia tych informacji mają do wyboru wiele przewodników.

Nacisk na słowo ‘pół’ podkreśla oczywiście również to, że książka ma (aż) dwie autorki :)

Życzę miłej lektury i czekam na komentarze (oraz konstruktywną krytykę).

poniedziałek, 11 lipca 2011

Sentymenty znad Morza Czarnego

Mieszkańcy Kayseri to w powszechnej opinii „Szkoci Turcji”, czyli chorobliwe skąpiradła. Pochodzący znad Morza Czarnego Lazowie uchodzą z kolei za wybuchowych awanturników. Ta południowo-kaukaska grupa etniczna (zamieszkująca północno-wschodnią Turcję oraz częściowo także Gruzję) jest z wielka pasją i podziwu godnym zaangażowaniem atakowana w tureckich żartach.
Zahartowani przez srogi górski krajobraz i równie nieprzyjazny klimat (deszczowy, wilgotny, krótko mówiąc – sprzyjający butności), Lazowie uchodzą za dumnych, odważnych oraz w gorącej wodzie kąpanych. Jedna z bardziej złośliwych „anegdot” głosi, że każdy mieszkaniec regionu trzyma pod poduszką broń...
Żarty (nawet te mało wybredne) żartami, przyznać jednak trzeba, że temperament Lazów znajduje odbicie w żwawej, skocznej muzyce, której to urokami fani mogą rozkoszować się słuchając choćby radia karadenizinsesiradyosu

Moje najzabawniejsze stambulskie wspomnienia podróżnicze związane są z taksówkarzami pochodzenia czarnomorskiego. Byli to kierowcy najbardziej rozmowni (choć ich akcent zalicza się do niemal niezrozumiałych), słuchali arcyciekawej muzyki regionu (która zwykle dudniła mi w uszach jeszcze przez jakiś czas po opuszczeniu taksówki), a do tego przyklaskiwali na wiadomość, że Karadeniz (Morze Czarne) to mój ulubiony region Turcji.

Tureckie wybrzeże Morza Czarnego należy do mniej popularnych wakacyjnych destynacji. Karadeniz cieszy się wątpliwą sławą mrocznego, wzburzonego, niebezpiecznego. Krążą niesympatyczne legendy o jego niebezpiecznych prądach, złowrogich wirach oraz licznych ofiarach zatonięć. O ileż przyjemniej wybrać się nad cieplejsze i niemal zawsze słoneczne wybrzeże Morza Śródziemnego lub Egejskiego, gdzie czekają na nas piaszczyste plaże i niezmącone falami błękitne wody…

Osobiście wcale w te pogłoski i szkalowania nie wierzę. Darzę Morze Czarne szczególnym sentymentem i anty-czarnomorska propaganda nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Do wybrania się nad Karadeniz sceptyków gorąco zachęcam.

Poniższe zdjęcia na zachętę właśnie. Obrazki z soczyście zielonych, mglistych, romantyczno-depresyjnych okolic Trabzonu:








czwartek, 30 czerwca 2011

10 powodów, dla których warto poślubić (a przynajmniej polubić) tureckiego mężczyznę


1. Turecki mężczyzna jest w większości przypadków brunetem o ciemnej karnacji i głębi czarnych oczu (zaleta to co prawda wątpliwa dla wielbicieli typu skandynawskiego).

2. Turecki mężczyzna adoruje z przyzwyczajenia. Przez dobre wychowanie. Przyuczony w procesie socjalizacji pierwotnej i wtórnej. Jego szarmanckość nie oznacza koniecznie, że pała gorącym uczuciem i szarpią nim namiętne porywy serca. Adoruje płeć piękną, bo taka jego dola i rola (ku ogromnej radości koleżanek, znacznie mniejszej – ich mężczyzn).

3. Turecki mężczyzna obrotnym i zaradnym jest, a honor to jego drugie imię. Nie będzie mazgaił się i smęcił, tylko weźmie szybko w garść, a i nami potrząśnie. Obroni przed innymi (niechcianymi rzecz jasna) absztyfikantami. Nie pozwoli na szarganie reputacji płci pięknej oraz swojego dobrego imienia.

4. Turecki mężczyzna ma tendencję do tańczenia i/lub śpiewania. Przeważnie z nienajgorszym rezultatem.

5. Turecki mężczyzna mówi po turecku (pod warunkiem, że nie chce za wszelką cenę ćwiczyć z nami swojego angielskiego). Stanowi to niewątpliwą zaletę tylko wtedy, gdy wsłuchiwanie się w melodię tego języka sprawia nam przyjemność. A powinno!

6. Turecki mężczyzna nie szaleje z alkoholem. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że pije wręcz mniej od nas. W skrajnych przypadkach może oczywiście dojść do tego, że zaleta ta przekształci się w olbrzymią wadę, która przekreśli z kretesem naszą przyszłość z tureckim mężczyzną i jego abstynenckim widzimisię.

7. Turecki mężczyzna nie będzie nieśmiało i wstydliwie czaił się pół roku, by zaprosić nas na randkę. Nie będzie też leniwie czekał na tak zwany pierwszy krok ze strony kobiety. Przyznajmy, że – nawet w skrajnych przypadkach – lepszy bezczelny macho niż wygodnicka albo zażenowana pierdoła.

8. Turecki mężczyzna i jego wrodzony romantyzm/sentymentalizm/sielskość-anielskość sprawią, że poczujemy się jak do harlekina żywcem wzięte. Mydlenie oczu na najwyższym poziomie i z najlepszymi efektami!

9. Turecki mężczyzna umie i lubi gotować.

10. Przy odpowiednim poziomie determinacji poślubić tureckiego mężczyznę warto choćby dla samego tylko obywatelstwa. Tym, którym „Ne mutlu Türküm diyene” przez gardło nie przejdzie, plusem wyda się to raczej znikomym. Dla fanów Republiki taki obrót spraw ma jednak niewątpliwie pozytywny wymiar praktyczny – legalna praca i większe poważanie w pewnych towarzyskich kręgach (jak choćby wścibskich sąsiadek) są więcej niż mile widziane.


Lista, jak dobrze wiemy, nie kończy się na punkcie dziesiątym... zapraszam do intelektualnej internetowej wymiany myśli!

niedziela, 15 maja 2011

Dramaturgia doskonała



Jeśli łzy, emocje i zgrzytanie zębami, to tylko w tureckim wydaniu.

Nieuświadomiony turysta, który pokusi się o włączenie odbiornika telewizyjnego i zapoznanie z szeroką gamą programów informacyjnych lub rozrywkowych, doznać może niemałego szoku. Nieważne, czy będą to wieczorne wiadomości, reklamy, talk show, seriale.
Tym, co pojawia się zwykle na tureckim srebrnym ekranie jest bowiem dramaturgia przez wielkie D w swej najdoskonalszej postaci.

Dramatycznie śpiewają i rzewnie przygrywają zapraszani do wieczornych show mniej lub bardziej znani piosenkarze oraz różnego rodzaju samozwańczy śpiewacy i grajkowie. Nie skąpią wrażliwym telewidzom emocjonalnych, nie tylko słuchowych, doznań. Zawodzą więc często o miłości (zwykle niespełnionej) przy smętnych brzdękach bağlamy. A my płaczemy razem z nimi.

Wystylizowana (często przestylizowana) prezenterka wieczornych wiadomości oznajmia histerycznym głosem, że oto właśnie… temperatura spadła do minus jednego stopnia. O zgrozo, przewidywane są też opady śniegu (które sparaliżują miasto, spowodują odwołanie lekcji, zamknięcie urzędów oraz wiele innych życiowych komplikacji – skrajne emocje są więc jak najbardziej wskazane). Mimika, gesty, makijaż, strój – mamy przed oczami nie lada przedstawienie. Ta sama informacja powtarzana jest jeszcze wielokrotnie podczas głównego wydania wiadomości – zawsze te same ujęcia, te same mrożące krew w żyłach podpisy, ta sama dramatyczna (rodem z horroru klasy B) muzyka. Prawdziwa uczta dla koneserów. Niewtajemniczonych mogą tylko rozboleć oczy. I uszy.

Osobna drama i osobna bajka to programy rozrywkowe nadawane w czasie, gdy pracowici mężowie zarabiają w pocie czoła tureckie liry, a słodkie pociechy przyswajają wiedzę w placówkach oświatowych. Harujące w domu ev hanım (gospodynie domowe) będą umilać sobie ten samotny czas rozrywką może mało wysublimowaną, ale jakże intrygującą…
Z nieskrywaną fascynacją podziwiałam kiedyś z przyjaciółkami wczesno popołudniowe matrymonialne reality show (wszystkie miałyśmy „weekendowe”, wolne od pracy piątki), Fani programu mają okazję współuczestniczyć w przedślubnych przygotowaniach wybranych par oraz z wypiekami na twarzy podziwiać samą weselną ceremonię. Gelin (panny młode) oceniają skrupulatnie każdy ze ślubów (nie szczędząc złośliwych, szczerych lub wyreżyserowanych, komentarzy). Brane są pod uwagę elementy takie jak wystrój sali, suknia gelin, muzyka, jedzenie. Nie przypominam sobie tylko, aby oceniano pana młodego...
Para, która najlepiej wywiąże się z morderczych przygotowań i wyprawi wesele doskonałe, wygrywa wymarzoną podróż poślubną.
(biznes weselny ma się zresztą w Republice świetnie i stanowi nie lada kąsek dla tureckich mediów – o tym jednak przy innej okazji…)

Na ulubione seriale przyjdzie czas wieczorową porą – wtedy przed telewizorami zasiądą również tureccy macho, przekazując posłusznie piloty od odbiorników swoim żonom.
W przeciwieństwie do telenoweli południowoamerykańskich (a raczej mojego marnego wyobrażenia o takowych) akcja toczy się tu w zawrotnym tempie. Mniej jest gadania, więcej działania. Emocje głównych bohaterów skrywane są wyjątkowo skutecznie – najsilniejsze więzi łączą tych, którzy najmniej okazują sobie jakiekolwiek uczucia. Z wyjątkiem tych negatywnych.
Przyznam bez bicia, że mimo braku odbiornika telewizyjnego od paru ładnych lat, jestem zagorzałą fanką jednego z tureckich seriali. Zaczęłam nudzić się dopiero po pięćdziesięciu odcinkach tasiemca, kiedy to główny bohater znalazł sobie nową wybrankę – piękną i niewinną, w miejsce poprzedniczki – jeszcze piękniejszej, ale za to zepsutej i niedostępnej. Do tego (niestety) dziesięć lat od nowej zdobyczy starszej. Rozczarowanie ogromne – przecież jedyną miłością, na jaką może pozwolić sobie bohater, jest dwulicowa i egocentryczna ukochana z lat młodości! Mam nadzieję, że zagubiony mężczyzna ocknie się w kolejnych odcinkach – w Turcji stara miłość nie rdzewieje przecież tak łatwo. Niezależnie od tego, ile lat świetlnych minęło i ile świństw sobie nawzajem zrobiono.

Jeśli akcja, to więcej niż wartka. Fabuła bardziej niż zawiła, intryga tak skomplikowana, że dawno pogubili się nawet sami scenarzyści. Jeśli dramat to łzy lejące się wartkimi strumieniami. Pamiętam film przy którym płakała cała Turcja. Mężowie i żony, starzy i młodzi, subtelne tureckie kobietki oraz tureccy macho z krwi i kości. Zgodnie, bez wyjątku. Do tego podejrzanie szczerze…
Babam ve oğlum (reż. Çağan Irmak, 2005) to obraz znanego tureckiego reżysera, który na pewno jest filmem dobrym. Pech chciał, że oglądałam go ze znajomymi (dwiema innymi yabancı – cudzoziemkami) na samym początku naszego pobytu w Turcji. Jak łatwo się domyślić, dramat nie wywołał u nas oczekiwanego potoku łez i histerycznych spazmów. Chłodna reakcja oziębłych Europejek została skomentowana przez tureckich znajomych krótko i stanowczo: „Przecież i tak nic nie zrozumiałyście z tym waszym… tureckim…” (w podtekście: pożal się Allahu tureckim). O ile przyznać w tym miejscu należy, że na tak krytyczne podsumowanie w pełni sobie zasłużyłyśmy (umarł śmiercią naturalną nasz początkowy lingwistyczny entuzjazm i naiwne przekonanie, że turecki to język lekki i przyjemny, którego podstawową znajomość posiądziemy w pół roku), o tyle łatwo było zrozumieć fabułę, emocje bohaterów… Problem polegał raczej na tym, że trzeba dojrzeć do tego, aby turecką dramę docenić. A bohaterów nie dyskryminować od razu jako nieprzewidywalnych histeryków…

Wiem, o czym mówię, bo oglądając kolejny film wspomnianego reżysera (Issiz Adam, 2008), ryczałam już bez zażenowania, do tego nawet przy drugim podejściu. Jestem święcie przekonana, że u znajomych niezorientowanych w tureckej kinematografii (i tureckiej kulturze ogólnie) film wywołałby raczej gromki śmiech. To tylko przypuszczenia, nie odważyłam się jeszcze zastosować tego smiałego pomysłu w praktyce...

poniedziałek, 9 maja 2011

TURCJA: półprzewodnik obyczajowy


Z nieukrywaną radością informuję Drogich Czytelników, że książka o Turcji autorstwa mojego oraz Skylar (autorki bloga TUR-TUR) zostanie wydana nakładem wydawnictwa Nowy Świat.

Książkę można już zamówić w przedsprzedaży w MERLINIE.


WSTĘP

Turcja? Kebaby w bułce, z surówką. Ciepło, upalnie, słonecznie. Niscy śniadzi młodzieńcy o ciemnych oczach. Wąsaci panowie. Islam. Harem. Zniewolone kobiety w chustkach na głowie. Wielożeństwo. Kawa po turecku. Piosenki Tarkana. Kapadocja, gdzie kręcono „Gwiezdne wojny”. Orhan Pamuk. Kilometry piaszczystych plaż usianych hotelami. Wielki Bazar w Stambule. Tureckie swetry. Chałwa. Porwania kobiet. Bardzo chcą do Unii Europejskiej.

Prawdziwy kebab podaje się na talerzu, raczej nie w bułce i bez surówek. Samych rodzajów kebabu jest mnóstwo. Ciepło? Turcja rozpostarta jest na tak wielkim obszarze, że czasem gdy w jednym miejscu jest kilkanaście stopni na plusie, w innym występują przymrozki. Wysokich mężczyzn jest sporo, a wielu ma jasną karnację, blond lub rude włosy i niebieskie oczy. Islam jest najczęściej wyznawaną religią, ale kraj z założenia i w konstytucji świecki. Kobiety dostały prawa wyborcze wcześniej niż Europejki. Uczą się, studiują, robią kariery. Wiele z nich nie nosi chustek, a sporo głębokie dekolty i spódniczki mini. Wielożeństwo jest zabronione prawnie. Kawa po turecku została wyparta przez czarną herbatę, pitą litrami. Chałwę podaje się na stypach. O porwaniach kobiet dawno nie słyszano. W Stambule, Kapadocji, tureckiej muzyce jest zawarte o wiele więcej niż mówią pojedyncze reklamowe hasła. Z tą Unią też nie tak prosto sprawa wygląda.

Więcej do przeczytania TUTAJ

czwartek, 31 marca 2011

Płynne (i wątpliwe) granice tureckiej wolności


Inteligentni, nie poddani nacjonalistycznej indoktrynacji (lub na propagandę odporni) Turcy bywają znacznie bardziej krytyczni wobec własnego kraju od wybitnie nawet negatywnie nastawionych yabancı (obcokrajowców).
Czasem chcą okazać zwykłą empatię. Udowodnić, że nas, zagraniczne i zagubione w tureckim gąszczu dusze, doskonale rozumieją. Niektórzy odczuwają z kolei silną potrzebę udowodnienia, że są świętsi od papieża, czyli bardziej „europejscy” niż Allah i inni bogowie przykazali.
Na czym ta upragniona „europejskość” ma polegać? Czym się przejawiać? Wolnością oczywiście.
Wolnością od: presji rodziny, kontroli społecznej, schematów. Tureckiej opresyjności.
Wolnością łamania tureckich konwenansów.

Yabancı, głównie kobiety, narzekają na swój turecki los właśnie w kontekście utraty wolności. Co do swobód jednostek na dzikim wschodzie podejrzliwi mogą być rodzina i przyjaciele z „cywilizowanej” Polski. Nieuświadomieni i niedoświadczeni, a przez to mocno nieufni, podsycają wątpliwości, obsesje, paranoje…
Krótka sukienka? Odpada. Mieszkanie z chłopakiem bez ślubu? Nie ma mowy. Samotny spacer po zachodzie słońca? Bynajmniej. Raczej kradzieże, grabieże, porwania. Rozbój w biały dzień.
Czy aby na pewno?


Co wolno wojewodzie…

Już od małego każdy praworządny Turek wie, że kochać ma rodzinę. Wielbić powinien ojczyznę. Szanować zbiorowość. Rodzina, honor, ojczyzna – święta trójca brzmi znajomo, a przynajmniej nieobco.
System edukacyjny ma na celu wychowanie młodych Turków na zgodnie współpracujące elementy zbiorowości. Nie występujących zanadto z szeregu, prawych obywateli Republiki. Poprawnie funkcjonujących w społeczeństwie, przyzwoitych ludzi. Kreatywność, oryginalność? Dopuszczone (jeśli nie godzą w WARTOŚCI), ale zepchnięte na daleki (często bardzo daleki) plan.
W Turcji jest się „kimś” jeśli przynależy się do określonej grupy: rodziny, grona znajomych, mieszkańców danej dzielnicy, miasta lub regionu, grupy współpracowników, fanów drużyny futbolowej. Jako element całości, a nie samotnie błąkająca się jak dziecko we mgle jednostka. Ktoś musi nas polecić. Dać nam tak zwane plecy. Zaświadczyć o naszej wartości. Jednostka sama w sobie ma mizerną siłę przebicia. Niewiele sobą reprezentuje. Torpil otworzy przed nami ścieżkę kariery (torpil – dosłownie: torpeda, oznacza też nepotyzm; słowo używane na określenie osoby, która nas „poleca” czy też, bardziej obrazowo – jak torpeda popycha).
Zwyczaje, obyczaje, zasady, konwenanse, zaciskają się na szyi jak zbyt ciasna obroża. Obowiązki wobec rodziny, przyjaciół i znajomych królika nigdy się nie kończą. Przytłaczają i nie pozwalają swobodnie oddychać tureckim powietrzem.


Światełko w tunelu

Pamiętajmy jednak, że wolność tubylców a wolność yabancı to dwie różne kwestie.

Jako obcokrajowcy skazani może jesteśmy na niewybredne komentarze z ust niektórych Turków, ale społeczeństwo pozwala nam na znacznie więcej. Przymyka oczy na nieprawomyślność, złe prowadzenie się, podejrzane pomysły, działalność wywrotową… Bo nawet mieszkanie samemu, a raczej samej – bez rodziny lub męża – jest już dla wielu Turków działaniem przeciwko przyjętym zasadom, niewybaczalnym wybrykiem, egoistycznym widzimisię. Po co nam cała ta wolność, tyle pustej, zmarnowanej przestrzeni? Na pewno mamy jakieś niecne cele…
Nam, gościom na pięknej tureckiej ziemi, ujdzie to jednak na sucho. Surowe wbrew pozorom społeczeństwo przyjmie z pobłażliwym uśmiechem wiele z naszych oczywistych faux pas, konkludując z nieukrywaną sympatią: przecież to obcokrajowiec, dajcie spokój chłopaki.
Bycie „obcokrajowcem na wieki wieków” jest na pewno irytujące, gdy po raz setny, nawet po latach mieszkania w Turcji, sprzedawca próbuje łamanym angielskim odpowiedzieć na nasze zadane w języku tureckim pytanie, lub gdy po raz tysięczny znajomy znajomego zapyta nas, czy widzieliśmy już Błękitny Meczet. W kontekście unikania tureckich konwenansów, obowiązków i lokalnych nakazów nie wydaje się już jednak takim złem.

Nie wpadajmy więc w panikę i niepotrzebny pesymizm, gdy turecki znajomy popuka się w czoło na nasze achy i ochy dotyczące „represyjnej” Turcji, „opresyjnego” wschodu, „przytłaczającego” Stambułu. Jako przynależące do tureckiego systemu jednostki mają bowiem węższe pole manewru i znacznie mniej możliwości ucieczek ‘”do wolności”, która nam się po prostu należy.
Niech opiewają swój wymarzony, pełen nieograniczonej wolności Zachód.
My damy sobie radę na ich "dzikim" Wchodzie.

piątek, 25 marca 2011

Najdoskonalsze z kwiatów

Od dziś stambulski festiwal tulipanowy (25 marca-15 kwietnia) i trzy miliony kwiatków do podziwiania. Rozsiane po całym mieście, w tym w cudownym parku Emirgan (z którego zdjęcia poniżej):