Na złość
Izmir – miasto
słońca i palm. Nie ma to jak odwiedzić je podczas dwudniowego załamania pogody
– na prawie wyludnionych ulicach słychać sporadyczne westchnienia wróciła zima… – ledwie słyszalne przez
zacinający deszcz i hulający wiatr. City break
z koszmaru? Temperatura spadła co prawda z 21 do 12 stopi, ale nie
dramatyzujmy: do meteorologicznego Armagedonu sporo jeszcze brakuje. Miasto
nabrało za to ciekawych kolorów – wiatr przepędza chmury: czasem słońce, czasem
deszcz, czasem wszystko naraz… z tęczą w tle.
Na szczęście
Jeszcze w drodze
do Izmiru znalazłam banknot o nominale 5 lira, a był to dopiero radosnych
przygód początek. Za promową przeprawę z Alsancak do Karşıyaka nie zapłaciłam wcale
– zepsuł się automat, ochrona przepuściła mnie szarmancko przez bramkę
doradzając brak zakupu biletu także w drodze powrotnej – zapłaciłabym wtedy
trzykrotność podróży, poza tym nie jest mi potrzebna karta miejska. Wystarczy,
że poproszę posiadacza biletu o przepuszczenie mnie w zamian za trzy liry –
koszt jednej wodnej przeprawy. Zanim zastosowałam się do złotych rad pracowników
przystani, nacieszyłam się spacerem po drugiej stronie zatoki – a była to
radość do ostatniej suchej nitki. Gorący napój miał stanowić nagrodę za odważną
wyprawę, a kawiarniana temperatura posłużyć za darmową suszarnię. Nie liczyłam
na kolejny prezent od losu w postaci kawy – moja polska karta płatnicza została
odrzucona, a obsługa odrzuciła… moją szczerą propozycję wycieczki do
najbliższego bankomatu. Nie oponowałam zbyt natarczywie – zaczęłam za to wyżymać
sprawnie płaszcz, podczas gdy rękawiczki suszyły się grzecznie na kaloryferze.
Wyglądałam już
mniej jak bezdomny, gdy współpasażer kolejnego promu nie przyjął zapłaty za
użyczenie karty miejskiej. Tak, to był mój szczęśliwy dzień. Nie zagrałam
jednak w tureckiego lotka, a przyspieszyłam kroku, oczekując od losu następnych
niespodzianek. Dopłynęłam do Konak, gdzie mimo pięknego słońca przywitało mnie
arktyczne powietrze. Poratowałam swoje uszy spontanicznym zakupem taniej czapki
w sklepie lokalnej sieci odzieżowej, otrzymując – a jakże! – „prezent” w
postaci 20 lir (przy kolejnych zakupach wartych 50 – bo bez przesady…).
Właściciel
rybnej restauracji na Kemeraltı Çarşısı zapomniał wliczyć do rachunku ceny za
napój. Przyznałam się – a jakże! – słuchając rewelacji na temat tego, że do
Polski nie potrzeba już wiz i że w związku z tym on z całą rodziną być może
wybierze się do nas już latem… Nie śmiałam wyprowadzać go z błędu. Ryba była
bez ości.
Na zdrowie
Pierwszego, wiosennego
jeszcze wieczoru, miasto żyło imprezą. Prawdopodobnie taką do rana, czego nie
sprawdziłam, kładąc się spać wcześniej niż wszyscy jego mieszkańcy, może nawet
ci najbardziej leciwi. Wąskie, klimatyczne uliczki Alsancak przypominają
atmosferą moje ulubione stambulskie, a ceny są jednak (jeszcze!) nieco bardziej
życzliwe. Gdy o papierosa / drobne / zakup chusteczek poprosiła mnie kolejna
mijana osoba, sentymentalna łezka zakręciła się w oku na wspomnienie Beyoğlu i
okolic placu Taksim oraz tamtejszych lokalnych sprzedawców / wyłudzaczy. Tego
się nie zapomina.
Na… rozmiar?
Miasto
prezentuje się z pewnością inaczej wiosną, gdy kwitną kwiaty, zieleni się wokół
i świeci błogie, wakacyjne słońce, a morska bryza lekko orzeźwia, nie urywając
przy tym głowy… Zimowa aura i burzowe chmury nadały monumentalnemu centrum porażającej
wielkości – olbrzymie palmy, pomniki, wieżowce… Poczułam się mrówką w betonowej
dżungli, innej niż pokrętna, chaotyczna dżungla stambulska. Takiej poukładanej,
monumentalnej, prostopadłej, z budującymi się na obrzeżach miasta mega
osiedlami. Urokliwa Saat Kulesi (osmańska
wieża będąca symbolem miasta) ginie w natłoku tego miejskiego przepychu…