poniedziałek, 27 lutego 2017

Veni, vidi, vici


Przyjechałam, zobaczyłam
Kocham Stambuł. Wiem, że nie wyleczę się z tego nigdy. I że wkrótce czeka mnie minimum półroczna depresja.
– pisałam przed wyjazdem z Miasta Miast dokładnie dekadę temu. Skąd ta drama? Turcja zobowiązuje. Jaki był jej rezultat? Wróciłam po dwóch tygodniach.
Mimo tego, że skończył się unijny projekt, skończył staż, skończyła kasa płynąca z wyżej wymienionych. Pozostało szukanie pracy, czyli… proza życia? Bynajmniej.
Poszukiwania zatrudnienia w Stambule były szkołą życia. Nic wcześniej ani potem nie dało mi tak bardzo po czterech literach, na własne zresztą życzenie. Dobre studia, staże, projekty, międzynarodowe wymiany, języki obce – wszystko to çöp, czyli fru do kosza. Brak biegłej znajomości tureckiego oraz brak znajomości ogólnie – dwa największe gwoździe do zawodowej trumny. Po rekordowej liczbie (dziesiątek?) wysłanych w rekordowym czasie (trzech miesięcy!) aplikacji wypadało przestać zadawać sobie pytanie dlaczego ja?! i zejść na turecką ziemię. Może i piękną, ale pełną kłód pod nogami. Przede wszystkim tych  z rodzaju biurokratycznych.

Przeżyłam, zostałam
Ileż to się człowiek namęczył ze zdobyciem pierwszego pozwolenia na pobyt, resztkami sił fizycznych i psychicznych załatwiając w końcu wymarzony ikamet tezkeresi, łudząc, że z odnowieniem dokumentu będzie łatwiej… Z ilu rozmów w sprawie pracy wyszedł z godnością, mimo że pytanie czy jesteś mężatką? należało do top 3 questions potencjalnych pracodawców. Ileż namodlił o legalne zatrudnienie, które miało być na zaraz, a pojawiło się na później, po 9 miesiącach, jak w stanie błogosławionym. Uroki odkrywania stambulskiego rynku nieruchomości, załatwiania w języku tubylców spraw takich jak awaria ogrzewania, gdy za oknem malowniczo prószy śnieg…
A na każdy problem – magiczne tureckie zaklęcie: problem yok (nie ma problemu) – tak, jakby dzięki nim sprawa sama miała się rozwiązać. Piękne czasy, piękne wspomnienia. Chciałoby się rzec – aż łezka się w oku kręci, ale człowiek tak się w końcu zahartował, że o żadnych łezkach nie ma już dawno mowy.
A mimo to nie ma sytuacji bez wyjścia. Przeciwnie – problemy faktycznie znikają, jakby z pomocą dobrego dżina. Wszystko „się” jakoś załatwia na ostatnią chwilę, dzięki znajomemu znajomego, na coś tam machnie ręką, na inne przymknie oko. Okazuje się, że reguły i przepisy są po to, by je łamać. Życzliwość ludzka w sytuacjach kryzysowych nie zna granic – to wielka turecka zaleta, na równi z legendarną gościnnością.

Zmęczyłam się, wyjechałam
A jednak zmienia się kraj, a wraz z nim zmienia Miasto. Obserwacja minionych czterech lat z perspektywy mieszkańca samego centrum Mordoru, jak lubię nazywać Taksim, była ciekawa, wzbogacająca… i trzeba przyznać, dość męcząca. Życzę Turcji jak najlepiej, a w szczególności życzę tego Miastu Miast. Stambuł jest – nie bójmy się w tym miejscu tureckiej dramaturgii – bezdyskusyjnie jednym z najpiękniejszych i najbardziej ekscytujących miejsc na świecie. I – jeśli nie utonie pod zalewem betonu, jeśli nie zniszczy go wielkie trzęsienie ziemi – ma szansę takim pozostać.

Dla mnie to jak dotąd jedyne miejsce, które zachwyciło od pierwszego wrażenia.
I w którym od początku czułam się jak w domu.
A więc w którą stronę popłynie wrzucony do Bosforu patyk? Na to pytanie nie ma na razie odpowiedzi.