Odwieczne
rozterki mieszczucha: już czy jednak trochę później? Poczekać do trzydziestki? Czterdziestki…?
A może zamiast w totalną głuszę coś pomiędzy: mniejsze miasto w miejsce dwudziestomilionowego
molocha? A jeśli jednak dzicz, to jak? Co z pracą, z galeriami, wystawami,
kinami, kawiarniami…? Lista urbanistycznych uzależnień nie ma przecież końca.
A
skoro jednak mega-miasto, to na ile dłużej w tej kupie, czy raczej grupie? Gdzie
schować się przed napływem coraz większej fali coraz bardziej zestresowanych
stresami miasta? I jak sobie z tą czkawką stresu radzić?
A
to dopiero początek pytań. Bo jeśli jednak morze i palmy, to które z mórz? Z dala
od turystycznych szlaków, bo letnich turystów trudno zdzierżyć, a z dwustu
tysięcy ludzi robi się wakacyjne półtora miliona? Czy kompromisowo gdzieś
pomiędzy, bo z czegoś trzeba się przecież utrzymać, a kto zapłaci za droższego
w lipcu drinka, jak nie turysta? Machnie ręką, bo w końcu wakacje, więc co z
tego, że przeciętne wino z supermarketu przemnoży się w knajpie przez pięć.
A
potem trzeba sobie jeszcze odpowiedzieć na pytanie: co z zimą? Czy uroczy studenci
z hipisowskiego kempingu będą przygrywać na gitarze z podobnym zaangażowaniem
na przemoczonej wydmie, gdy o skały zadudni zimowy wicher? Zasiądą raczej w
studenckim barze z dala od wakacyjnej mieściny, a nadmorskie kamienie staną się
za zimne nawet dla najbardziej zahartowanych ulicznych psów, które z nudów
zapadną w zimowy sen.
Ciężkie
to życie, ciężkie.