Tureccy mężczyźni najbardziej na
świecie kochają podobno kuchnię swoich mam. Dlaczego więc wszyscy ciągle jedzą na
ulicy?
Stambuł żyje ulicą. Na ulicy. Dla
ulic. To chyba oczywiste, że na ulicy będzie się też żywić. Kulinarna uczta na świeżym
powietrzu. Tania i przewidywalna. Dostępna za każdym zakrętem, na każdym rogu. Może
to klimat. A może chodzi raczej o kulturę dzielenia się, gadania, przebywania z
ludźmi. Może to ewenement stambulski, egejski, śródziemnomorski. Centralna i
Wschodnia Anatolia w porze kolacji stołuje się raczej w domach, przed
telewizorem, przy serialach. Co innego lunch – warunki pogodowe przez większość
roku sprzyjają socjalizacji wszędzie, uliczny harmider narasta i przyciąga kolejne
tłumy wygłodniałych.
Uliczni sprzedawcy. Pomogą tym, co
nie mają czasu na pogaduchy przy kebabie, tylko przełkną coś w biegu, złapią jakąś
uliczną przekąskę i pobiegną z powrotem do klimatyzowanego biura. Albo turystom,
którzy wolą zaoszczędzić na jedzeniu, bo alkohol drogi, a piwo do obiadu na
wakacjach przecież obowiązkowe. Uratują pląsający w godzinach nocnych imprezowy
tłum, który o większości knajp o tak późnej porze może już tylko pomarzyć. A zjeść
coś przecież trzeba.
Uliczne czerwone budki na
kółkach kuszą zapachami, przykuwają oko swoim bezpretensjonalnym, niezamierzonym
stylem vintage. Sprzedawcy ulicznej
gastronomii dobrze wiedzą, co stambuczykowi w duszy i żołądku gra. I że kieszeń
czasem prawie pusta.
Jedzenie sezonowe i takie, które
nęci przez okrągły rok. Grillowane kasztany to specjalność jesienno-zimowa,
kukurydza – przysmak wiosenno-letni. Ociekające lukrem słodycze, których
wartości kalorycznej lepiej nie poznawać – do nabycia każdego dnia. Tylko dla koneserów
smaków słodszych nawet niż baklawa.
Buyurun,
buyurun,
obwarzanki tradycyjne, z sezamem, i te w wersji razowej, z pestkami
słonecznika, czasem dyni. Buyurun,
buyurun, bułki miękkie, bułki z białym słonym serem, bułki, po których
zostają oleiste palce i tłuste wspomnienie. Jedna mała przyjemność – kaloryczna
bomba, która i tak nie napełni żołądka. Lepiej przejść się kawałek dalej, w
jedną z bocznych uliczek Taksimu, gdzie Murat
abi („brat” Murat) przyrządza na miejscu pokaźnych rozmiarów kanapki. Buła
na pół, zeytin ezmesi (pasta z
oliwek) zamiast masła, gruby kawał sera, pomidor, ogórek, zielona papryka
(uwaga, może być ostra!). W wersji z różowym tureckim salami: dla mięsożerców.
Do popicia soki – z pomarańczy,
granatu, ale też wiele innych, często w ciekawych smakowych mieszankach. W trzech
rozmiarach i trzech cenowych opcjach. Kawałek ananasa, arbuza lub wykwintnie
obrane i pokrojone w serpentynę jabłko – owoce sezonowe z sezonowymi sokami to
dawka witamin, którą można zafundować sobie spacerując z Alei İstiklal w
kierunku wieży Galata. Po drodze na obiad, w czasie turystycznych zakupów w stylu:
magnet na lodówkę, oliwkowe mydełko, wirujący derwisz-lampka na biurko.
Bo jeśli obiad to najlepiej na Karaköy
lub Eminönü, gdzie czuć Bosfor: kompozycję morskiej bryzy z domieszką glonowej
ciężkości. Zapach smażonej ryby, świeżej cebuli i sypanej na nie ostrej,
czerwonej papryki, od której kręci w nosie. Okolica słynie ze swoich
kwaśno-słono-ostrych napoi: şalgam (sok
ze sfermentowanej czarnej marchwi) oraz turşu
suyu (woda po piklach). Najlepiej zjeść rybną kanapkę, zagryzając
korniszonami, a na koniec wychylić do dna taki „ostry soczek”. Dwa litry wody zamiast
deseru gwarantowane.
Klient nasz pan – sprzedawca nie
komentuje, gdy liczący kalorie turysta życzy sobie zawartość kanapki bez
bułkowej otoczki. Albo poprosi o wydłubanie puszystego chleba – tak, żeby
została sama chrupiąca skórka. Do tego chrupiąca ryba i chrupiące warzywa. Dziwni
ci yabancı czasem, co zrobić, panie.
Tym oto sposobem w żołądku zostaje
więcej miejsca na midye. Małże w
muszlach, wypełnione ryżem z przyprawami, skraplane sokiem z cytryny, to
przekąska popołudniowa i wieczorna. Najlepiej sprawdza się jednak jako zdrowa zakąska
po imprezie albo szybkie doładowanie baterii przed kolejnym barowym lub
klubowym przystankiem. Jedna midye za
niecałą złotówkę. Żeby się najeść potrzeba dziesięciu, na pusty i spory żołądek
– pewnie około dwudziestu. Rachunek i tak prezentuje się zachęcająco. Ja tam mogę zjeść pięćdziesiąt! Bardzo młody
sprzedawca uśmiecha się pod nosem, pewnie słyszał podobne przechwałki nie raz, a
tysiące razy. Otwiera kolejne muszle sprawnie i precyzyjnie, podaje w tempie
ekspresowym, licząc w głowie, ile już poszło. A idą szybko. No to dawaj! – znajomi chcą zakładu. No ale nie dziś przecież, po tylu piwach to
ja… – próby usprawiedliwień nie przynoszą zamierzonego efektu, wymigać się
z rzuconym na wiatr słów nie będzie łatwo.
Dla wyjątkowo wygłodniałych ryż –
z kurczakiem lub bez, za to zawsze z cieciorką. Posypany sowicie pieprzem i
solą, polany majonezem i keczapem – wedle fanaberii i uznania. Obrzydliwe? Ma swoich
licznych amatorów, do tego kosztuje przysłowiowe grosze. Jak zresztą cały stambulski
spożywczo-uliczny asortyment.
Tylko weekend w mieście a trzy
kilo nadprogramowego bagażu gwarantowane...