Spontaniczne wypady w nieznane mają do siebie to, że jest przygoda. Czasem lepsza, czasem gorsza. Można na przykład spotkać po
drodze więcej psów niż ludzi. Zobaczyć miasto duchów: popularny kiedyś
nadmorski kurort (tyle sklepów i restauracji na tak małą mieścinę!), który
straszy rdzewiejącymi szyldami i wytartymi obiciami eleganckich niegdyś,
purpurowo-złotych foteli w tureckim luks-stylu. Pochmurne niebo i wzburzone fale
Morza Czarnego nie zachęcają oczywiście do kąpieli. Co więc robić? Mgła jak w
Szkocji, rozrywka jak na pustyni.
Czyli zostaje spacer.
Po śniadaniu wychodzi niezapowiadane
słońce, populacja „miasta duchów” okazuje się jak najbardziej żywa. Dzieci
biegną na niby rdzewiejące place zabaw, które w promieniach słonecznych nie
wyglądają już tak posępnie. Pędzą na rowerach. Łowią ryby. Biegają po murze
falochronu, gdzie wstęp oczywiście wzbroniony. Starsze spacerują wybrzeżem z
piwem w dłoniach. Nawet przyjezdnych jest trochę. Zombie brak.
I tylko niektórzy rybacy łypią
zaciekawionym okiem na tych turystów ze Stambułu, że co oni tu robią,
zwariowali chyba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz