Para Polaków w samolocie.
On: Co można robić w takim Stambule?
Ona: No, można meczety oglądać...
On: Eee tam, trzeba by gdzieś pojechać. Na przykład do tej polskiej
wsi...
Uspokajam zaniepokojonych nadmiarem czasu
wolnego: w Stambule można robić to, co w każdym dużym mieście. Na
przykład:
- pójść do baru: na drogie
tureckie piwo, które nie powala na kolana – niekoniecznie. Raczej na kilka
szklanek dobrze zmrożonej tureckiej anyżówki, czyli rakı. Bez uprzedzeń, za to z dużą ilością zimnych i gorących
przystawek;
- pójść do galerii: jest ich całe
zatrzęsienie, na obu kontynentach, głównie w części europejskiej. Po wakacyjnej
przerwie wręcz prześcigają się w wystawach – tylko w tym tygodniu co najmniej
dziesięć wernisaży, w tym trzydniowy Artinternational w Złotym Rogu (Haliç).
Będzie na czym zawiesić artystyczne oko;
- pójść na koncert: jazzowy – wybieram
się na dwa bezpłatne oraz jeden (symbolicznie) płatny: ten
ostatni polskiego Mikrokolektywu, dziś w Muzeum Pera;
Można też doświadczyć
niezapomnianych, unikatowych stambulskich wrażeń, chociażby:
- pójść na długi spacer: z Bebek
do Beşiktaş (podziwiając Bosfor) lub z Moda do Bostancı (wdychając jod Morza
Marmara);
- wybrać się w prawie dwugodzinny
rejs po Bosforze (najlepiej wedrzeć nielegalnie na tureckie wesele: tańce na
bujającej łajbie z szampanem w dłoni i wypowiadanie życzeń pod każdym z
mijanych mostów – wrażenia bezcenne);
- zjeść prawdziwego kebaba z
baraniną, bez dziwnych surówek i majonezów.
Meczety oczywiście też polecam. Szczególnie
ten na Ortaköy. I Suleymaniye (Meczet Sulejmana). Błękitny jest
przereklamowany.
Tylko schabowych brak... Może w polskiej wsi mają - nie wiem, nie szukałam.