Stęskniony Stambuł powitał mnie gorąco. Buchnął żarem, serwując do tego – uwaga – 90 proc. wilgotność powietrza. Miniony tydzień spędzony w miejscowości Akyaka, choć ciepły i słoneczny, to jednak przyjemnie rześki: żadnych omdlewających, pocących się turystów na horyzoncie. Ukochane Stambuliszcze – wprost przeciwnie. Wystarczy wysiąść z samolotu – buch! Gorąc uderza w policzki. A to raptem preludium.
Hammam z prawdziwego zdarzenia czyha na wypoczętego turystę na Beyoğlu. Tu dopiero można się przyjemnie zgrillować!
Niezobowiązująca pogawędka z niewidzianym kilka dni sklepikarzem:
- Chleb i ser poproszę.
- A proszę, widzę, że na wakacjach się było, ja wróciłem właśnie z Kuşadası, niby taka sama temperatura, a jak przyjemnie, a tutaj… no właśnie, ta wilgotność, no niech ją – wzrusza ramionami i energicznie wyciera czoło chusteczką.
Na półce spleśniały chleb, klimatyzacji brak.
Z długiej listy miejscowości nad morzami: Egejskim i Śródziemnym odwiedziłam do tej pory tylko Alanyę, Antalyę oraz znajdującą się niedaleko Izmiru miejscowość Çeşme (podobno windsurfingowy raj).
Akyaka. Leciałam tu… z pewną taką niepewnością. Bynajmniej nie z obawy przed samolotami (loty i lotniska darzę wręcz niezdrową, choć z wiekiem coraz mniejszą, sympatią), a zamartwiając się, czy wytrzymam w tureckiej głuszy. Do tego w nadmorskim tureckim upale (miało przecież być skwarnie i koszmarnie!).
Akyaka jawiła mi się jako towarzyska pustynia, turystyczny raj dla odludków, wielbicieli karmienia kaczek (w rzece Azmak pływa ich zresztą pokaźna gromada) i innych dziwolągów, którzy przyjechali tu szukać świętego spokoju albo Bóg wie czego. Celowo wybrałam się na wakacje w ciemno, nie tracąc czasu na wertowanie stron w poszukiwaniu wyczerpujących i zbędnych zarazem informacji – wystarczyła opinia paru znajomych, rekomendacje Skylar oraz zapierające dech fotki, które ukazały się po wpisaniu w wyszukiwarkę nazw miejscowości „Gökova” i „Akyaka”. Na żadnym ze zdjęć nie było ludzi…
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu i pewnej jednak uldze, Akyaka nie okazała się wcale pustynią ani żadnym podejrzanym buszem. Nie przemknęła mi pod nogami jaszczurka ani inny gad, nie owinął się wokół łydki nieżyczliwy wąż, nie nadepnęłam niechcący na żadną nieszczęsną ropuchę (opowieści strwożonej uczennicy, która ostrzegała przed otaczającą zewsząd „dziką naturą” tamtejszych okolic).
Knajpy – powolna, zrelaksowana i uśmiechnięta obsługa. Brak naganiaczy. W końcu obecność na liście miast spod znaku CittaSlow do czegoś zobowiązuje.
Ulice – małe pieski. Szokujący kontrast ze Stambułem, miastem wielkich, leniwie wylegujących się na ulicach psiaków.
Spokojni, sympatyczni turyści, w większości Turcy. Sporo Brytyjczyków, rodzin z dziećmi. Malutkie centrum, atmosfera swojskiej miejscowości, gdzie każdy zna się z każdym. Segregacja śmieci. Czyste powietrze.
Urocze, małe knajpy, stambulskie ceny. Ludzie wychylający się wieczorami z balkonów swoich mieszkań, śpiewający do akompaniamentu muzyki z pobliskich barów. A w barach – rakı i cider, na śniadanie: Turkish Breakfast obok English Breakfast. Miejscowość mała, ale nie zaściankowa. Nawet Mojito w promocyjnej cenie – dwa drinki za jedyne 25 lira.
I te cykady.
I te palmy.
Ale przede wszystkim: rzeka. Może pobrzękują polskie sentymenty, może wspomnienia i tęsknota za rzeką dzieciństwa (nad którym od lat bywam tylko od wielkiego dzwonu) dają o sobie znać. Jedno jest pewne – zimna, rwąca, zacieniona rzeka Azmak zrobiła na mnie większe wrażenie niż pełna palm i słońca plaża Akyaki. Orzeźwiająca temperatura 15 stopni ponoć przez okrągły rok. Kaczki, gęsi, żółwie i ryby.
Żadnej ropuchy, ani jednej jaszczury.
Po sielskich anielskich wczasach w tureckich lasach wcale nie chce się wracać do miasta. Szczególnie, gdy jest nim Miejski Moloch i kontrast z turecką wsią spokojną aż bije po oczach. I tych rozgrzanych policzkach.
Nim się jednak obejrzymy, Beyoğlu niepostrzeżenie wessie ponownie w szaloną rutynę stambulskiego dnia codziennego. Aż do następnych wakacji, które… już za niecałe trzy tygodnie, zaraz po Ramadanie!