Jeśli łzy, emocje i zgrzytanie zębami, to tylko w tureckim wydaniu.
Nieuświadomiony turysta, który pokusi się o włączenie odbiornika telewizyjnego i zapoznanie z szeroką gamą programów informacyjnych lub rozrywkowych, doznać może niemałego szoku. Nieważne, czy będą to wieczorne wiadomości, reklamy, talk show, seriale.
Tym, co pojawia się zwykle na tureckim srebrnym ekranie jest bowiem dramaturgia przez wielkie D w swej najdoskonalszej postaci.
Dramatycznie śpiewają i rzewnie przygrywają zapraszani do wieczornych show mniej lub bardziej znani piosenkarze oraz różnego rodzaju samozwańczy śpiewacy i grajkowie. Nie skąpią wrażliwym telewidzom emocjonalnych, nie tylko słuchowych, doznań. Zawodzą więc często o miłości (zwykle niespełnionej) przy smętnych brzdękach bağlamy. A my płaczemy razem z nimi.
Wystylizowana (często przestylizowana) prezenterka wieczornych wiadomości oznajmia histerycznym głosem, że oto właśnie… temperatura spadła do minus jednego stopnia. O zgrozo, przewidywane są też opady śniegu (które sparaliżują miasto, spowodują odwołanie lekcji, zamknięcie urzędów oraz wiele innych życiowych komplikacji – skrajne emocje są więc jak najbardziej wskazane). Mimika, gesty, makijaż, strój – mamy przed oczami nie lada przedstawienie. Ta sama informacja powtarzana jest jeszcze wielokrotnie podczas głównego wydania wiadomości – zawsze te same ujęcia, te same mrożące krew w żyłach podpisy, ta sama dramatyczna (rodem z horroru klasy B) muzyka. Prawdziwa uczta dla koneserów. Niewtajemniczonych mogą tylko rozboleć oczy. I uszy.
Osobna drama i osobna bajka to programy rozrywkowe nadawane w czasie, gdy pracowici mężowie zarabiają w pocie czoła tureckie liry, a słodkie pociechy przyswajają wiedzę w placówkach oświatowych. Harujące w domu ev hanım (gospodynie domowe) będą umilać sobie ten samotny czas rozrywką może mało wysublimowaną, ale jakże intrygującą…
Z nieskrywaną fascynacją podziwiałam kiedyś z przyjaciółkami wczesno popołudniowe matrymonialne reality show (wszystkie miałyśmy „weekendowe”, wolne od pracy piątki), Fani programu mają okazję współuczestniczyć w przedślubnych przygotowaniach wybranych par oraz z wypiekami na twarzy podziwiać samą weselną ceremonię. Gelin (panny młode) oceniają skrupulatnie każdy ze ślubów (nie szczędząc złośliwych, szczerych lub wyreżyserowanych, komentarzy). Brane są pod uwagę elementy takie jak wystrój sali, suknia gelin, muzyka, jedzenie. Nie przypominam sobie tylko, aby oceniano pana młodego...
Para, która najlepiej wywiąże się z morderczych przygotowań i wyprawi wesele doskonałe, wygrywa wymarzoną podróż poślubną.
(biznes weselny ma się zresztą w Republice świetnie i stanowi nie lada kąsek dla tureckich mediów – o tym jednak przy innej okazji…)
Na ulubione seriale przyjdzie czas wieczorową porą – wtedy przed telewizorami zasiądą również tureccy macho, przekazując posłusznie piloty od odbiorników swoim żonom.
W przeciwieństwie do telenoweli południowoamerykańskich (a raczej mojego marnego wyobrażenia o takowych) akcja toczy się tu w zawrotnym tempie. Mniej jest gadania, więcej działania. Emocje głównych bohaterów skrywane są wyjątkowo skutecznie – najsilniejsze więzi łączą tych, którzy najmniej okazują sobie jakiekolwiek uczucia. Z wyjątkiem tych negatywnych.
Przyznam bez bicia, że mimo braku odbiornika telewizyjnego od paru ładnych lat, jestem zagorzałą fanką jednego z tureckich seriali. Zaczęłam nudzić się dopiero po pięćdziesięciu odcinkach tasiemca, kiedy to główny bohater znalazł sobie nową wybrankę – piękną i niewinną, w miejsce poprzedniczki – jeszcze piękniejszej, ale za to zepsutej i niedostępnej. Do tego (niestety) dziesięć lat od nowej zdobyczy starszej. Rozczarowanie ogromne – przecież jedyną miłością, na jaką może pozwolić sobie bohater, jest dwulicowa i egocentryczna ukochana z lat młodości! Mam nadzieję, że zagubiony mężczyzna ocknie się w kolejnych odcinkach – w Turcji stara miłość nie rdzewieje przecież tak łatwo. Niezależnie od tego, ile lat świetlnych minęło i ile świństw sobie nawzajem zrobiono.
Jeśli akcja, to więcej niż wartka. Fabuła bardziej niż zawiła, intryga tak skomplikowana, że dawno pogubili się nawet sami scenarzyści. Jeśli dramat to łzy lejące się wartkimi strumieniami. Pamiętam film przy którym płakała cała Turcja. Mężowie i żony, starzy i młodzi, subtelne tureckie kobietki oraz tureccy macho z krwi i kości. Zgodnie, bez wyjątku. Do tego podejrzanie szczerze…
Babam ve oğlum (reż. Çağan Irmak, 2005) to obraz znanego tureckiego reżysera, który na pewno jest filmem dobrym. Pech chciał, że oglądałam go ze znajomymi (dwiema innymi yabancı – cudzoziemkami) na samym początku naszego pobytu w Turcji. Jak łatwo się domyślić, dramat nie wywołał u nas oczekiwanego potoku łez i histerycznych spazmów. Chłodna reakcja oziębłych Europejek została skomentowana przez tureckich znajomych krótko i stanowczo: „Przecież i tak nic nie zrozumiałyście z tym waszym… tureckim…” (w podtekście: pożal się Allahu tureckim). O ile przyznać w tym miejscu należy, że na tak krytyczne podsumowanie w pełni sobie zasłużyłyśmy (umarł śmiercią naturalną nasz początkowy lingwistyczny entuzjazm i naiwne przekonanie, że turecki to język lekki i przyjemny, którego podstawową znajomość posiądziemy w pół roku), o tyle łatwo było zrozumieć fabułę, emocje bohaterów… Problem polegał raczej na tym, że trzeba dojrzeć do tego, aby turecką dramę docenić. A bohaterów nie dyskryminować od razu jako nieprzewidywalnych histeryków…
Wiem, o czym mówię, bo oglądając kolejny film wspomnianego reżysera (Issiz Adam, 2008), ryczałam już bez zażenowania, do tego nawet przy drugim podejściu. Jestem święcie przekonana, że u znajomych niezorientowanych w tureckej kinematografii (i tureckiej kulturze ogólnie) film wywołałby raczej gromki śmiech. To tylko przypuszczenia, nie odważyłam się jeszcze zastosować tego smiałego pomysłu w praktyce...