To nie był wcale zwyczajny rytuał w zwyczajnym miejscu. My wszyscy (a nie tylko podstarzali anarchiści pod krawatem) chodziliśmy tam czasem po pracy na jedno małe, nie tylko dlatego, że było po drodze. Przypominały nam się czasy, które w większości miejsc, już chyba bezpowrotnie, minęły. Za zdrowie … – tu pojawiało się nazwisko pisarki, artysty, polityka, aktywistki, których rocznica śmierci wypadała danego dnia.
Zgodnie z tradycją wznosił je barman, jak
przystało na kapitana okrętu. Dzięki temu nie było mowy o
kontrowersyjnych bohaterach, a więc sprzeczkach przy kuflu. W zimowe
wieczory przychodziło się tu podziwiać dowalające miastu
śnieżyce, które z północnego wschodu zapraszał zdradziecki
poyraz (północno-wschodni
wiatr). Latem można było skusić się na krótki romans z cieniem,
niekoniecznie klimatyzacją – ta stanowiła bowiem tylko dekorację.
Ktoś przy stoliku obok opowiadał właśnie
historię o tym, jak jego dziadek alkoholik trafił pewnej nocy w
lesie na (jak twierdził) wesele dżinów, gdy do lokalu weszło
dwóch funkcjonariuszy policji w cywilu.
Właścicielka lokalu, charyzmatyczna
czterdziestka (na oko lat trzydzieści – barowa kariera służy
najwyraźniej zdrowiu i urodzie), nie wyglądała na zaskoczoną ani
tym bardziej zmartwioną zaistniałą sytuacją. Przewróciła tylko
oczami, dając stałym bywalcom znak, że panuje nad sytuacją.
Przywitała się z mundurowymi w cywilu, po czym wyszła z
policjantami na chwilę na zewnątrz. Wróćiłą, niezmiennie
niewzruszona, i… zapaliła papierosa. A stali bywalcy wzięli z
niej przykład. Dopóki ona ma ostatnie słowo, dopóty ostatni
statek jeszcze nie odpłynął.
(Son
gemi – nazwa baru, tur.:
ostatni statek)