Czy
ktoś (poza mną) patrząc na ten dywan myśli: poleciał(a)bym sobie?
Opowieść
o Sindbadzie była w dzieciństwie moją ulubioną (gdzieś między równie
egzotycznym Alladynem a wiejącą chłodem skandynawską bajką o latającym z gęsiami
chłopcu i jego chomiku – drogi Nilsie, jak skończyła się twoja urzekająca historia?).
Kolorowe szaty, aromatyczne przyprawy, dalekie podróże, sunące przez oceany łodzie
i przygody, o jakich marzy każda pięciolatka – trudno się dziwić, że pierwszą
napisaną przeze mnie książką był komiks Trzy
Rusałki o latających (!) na chmurach wróżkach, które nikogo się nie słuchały
(!). Jako że nie były to jeszcze czasy fotokopiarek i skanerów, jedyny oryginał
przepadł (lub został przeze mnie zamordowany). Zachowała się za to późniejsza
fikcja, Magdalena w Kosmosie (rok
wydania:1988) o dziewczynce, która znalazła na ulicy gwizdek i – surprise,
surprise – poleciała w Kosmos. Nastąpiło to, jeśli mnie pamięć nie myli, za namową
Czarownicy – postaci inspirowanej kolorowym zbiorem Baśnie narodów Azji Środkowej i Kazachstanu, która rozbudzała moją
wyobraźnię bardziej niż przysłowiowy Andersen.
Podróże
kształcą, nawet jeśli są to tylko (aż?) podróże w wyobraźni. Trudno potem zaakceptować
reakcję przedszkolanki, która zmienia półokrągłe, fioletowo-złote kopuły budynków
na proste, czerwone dachówki – równie czerwonym nauczycielskim flamastrem. Taj Mahal dostaje obniżoną ocenę,
Sindbad przewraca się na dywanie. Sześciolatka nie lubi szkoły, dzieci rysują w
skupieniu dachy pod linijką.
Nikt
nie maże już w zeszytach (czasem robię to ja, wykazując się większą tolerancją)
– czerwony flamaster został zastąpiony przez komentarze, których się nie słucha,
można więc cieszyć się bez ograniczeń kopułami, dywanami i innymi „orientaliami”.
A
ty? Gdzie chcesz dziś polecieć?