(w momencie publikacji notki jestem już po prysznicu, z naładowanym telefonem, ładującym się laptopem oraz tylko lekko uszkodzoną psychiką... ;)
***
Nie ma prądu. W prawie całym kraju. Od
kilku godzin.
Turcja zrobiła obywatelom psikusa.
Taka prima aprilisowa przystawka.
Czytałam, że na Wyspach
(tych anglojęzycznych, nie tureckich) założono kiedyś specjalną linię telefoniczną po
tym, jak na dwie godziny odcięto elektryczność. Żeby ludzie mogli zadzwonić się
wyżalić. Wypłakać. Odstresować. Opisać swoje przeżycia. Podzielić traumą
niczym weterani wojenni.
Niepokoi mnie stan psychiczny
znajomych, którzy z zapałem komentują elektro-apokalipsę na najbardziej popularnym
portalu społecznościowym. Lada moment rozładują im się baterie… A wtedy… co
robić…? jak dalej żyć…?
Jeszcze bardziej niepokoi mnie,
jak bardzo uzależnieni jesteśmy wszyscy od takich luksusów, jak bieżąca woda (którą jakiś czas temu również
mi odcięli), elektryczność, dostęp do Internetu… Wiem, mało to odkrywcze.
Wiem, łatwo mi się nabijać, bo mam w domu zapas świeczek.
A może warto by tak –
wakacyjnie, powiedzmy – pożyć sobie jak człowiek epoki kamienia łupanego. Na
próbę. Bez smartfołnów, fejsbuków, z kąpielami w morzu, toaletą w lesie i
latarką na baterie jako jedyną dozwoloną zdobyczą cywilizacji.
Ach, zatęskniło się za klimatem
letnich obozów. To był dopiero radosny, mało higieniczny czas beztroski! Letnie
morskie kąpiele to jednak inna bajka niż oczekiwanie na Powrót Światła. Stan
baterii: 55%. Czas nagli...
Jutro lot do Polski – nie mogę
doczekać się prima aprilisowego dania głównego.
Na zdjęciach, tematycznie: gra świateł,
upragnione elektro-błyski (czyli widok na Stambuł migoczący z promu).