Koniec lata, koniec wakacji, koniec złudzeń o wiecznej wolności (turecka Ibiza!) i odzyskanej młodości (opalenizna odejmuje lat!).
Czas na
wietrzno-deszczowe narzekania.
Było za gorąco, jest za
zimno. Odwieczny dylemat: lepiej, żeby makijaż spływał już po kilkuminutowym
spacerze do pracy czy zastygał jak maska, potraktowany przez działającą nadal prężnie
(!) biurową klimatyzację? Zimowe kurtki przydają się czasem nawet we wrześniu…
Planowany weekend na
wyspie, planowany tydzień nad Morzem Egejskim, planowany… to już naprawdę
koniec? Za miesiąc imprezy Halloween a za trzy… nowy… wspaniały… rok…? Przecież
ten się dopiero zaczął!
Letnie wyprzedaże
zimowego obuwia – przegapione, zignorowane – dawno się skończyły. Kogo obchodzi
tegoroczna kolekcja kostiumów kąpielowych?! Nawet w Antalyi do morza wskakują
już chyba tylko morsy. I szaleńcy.
Specyficzne „letnie zawieszenie”
(w czasie, a może i nawet przestrzeni) ma w sobie niezaprzeczalny,
nieporównywalny z niczym innym urok. Kupowanie kilku par okularów
przeciwsłonecznych, pakowanie kilku par sandałów, wciskanie do pękającej w
szwach walizki kilku „niezbędnych” i „bardzo zaległych” lektur (które i tak spotka w
najlepszym wypadku los oprószonego piaskiem, namokniętego słoną wodą przeciwsłonecznego ochraniacza) pozwala
na fizyczną oraz psychiczną ucieczkę od miasta. I naszej miejskiej osobowości.
A tu wrzesień,
koncerty, wystawy… Tyle się dzieje, tyle trzeba zobaczyć. Ból, po prostu ból. Stambulski
ból egzystencjalny.