Powrót powrotem, a Stambuł Stambułem, ale…
Po rocznej przerwie trzeba na nowo znaleźć sobie miejsce w tym kilkunastomilionowym molochu. Stawić czoła czynnościom do bólu irytującym, przeszkodom czysto praktycznym, nad którymi nie zamierzam się w tym miejscu rozwodzić (załatwianie pozwolenia na pobyt: zupełnie nowa jakość, zarówno pod względem cen jak i profesjonalizmu policyjnych usług!; otwieranie rachunków oraz przedzieranie się przez gąszcz ofert „emlakowej mafii”, czyli stambulskich agentów nieruchomości).
Przede wszystkim jednak należy wziąć pod uwagę kwestie mniej uchwytne, trudniejsze do zdefiniowania, a mianowicie emocjonalne/sentymentalne demony przeszłości, które utrudniają podjęcie najważniejszej decyzji: GDZIE TU SIĘ PODZIAĆ?
Azja czy Europa? Centrum Beyoğlu czy spokojniejsza, zielona okolica, bardziej przyjazna ludziom oraz innym żywym istotom?
Po klaustrofobicznym roku w wielkim mieście marzyła mi się stambulska wyspa. Majaczyła przed oczami wizja oddalonej od zgiełku zielonej oazy spokoju, której nie dosięgną ani stambulskie korki, ani stambulskie tłumy.
Wyspowa fatamorgana towarzyszyła mi zresztą od zamierzchłych niemal czasów, moich samych tureckich początków. Nasilała się im dłużej rezydowałam w okolicach Taksimu. Po prawie dwóch latach na myśl o spacerze Aleją İstiklal (zwłaszcza w spacerowych godzinach szczytu) nie przeszywał już dreszcz emocji, a przechodziły najzwyklejsze ciarki…
Wczesne pobudki, poranne spacery, zdrowa dla ciała i umysłu samotnia – sielankowa wyspowa wizja nie opuszczała mnie, kiedy jechałam do pracy zgnieciona w wagonie metra wraz z innymi ściśniętymi jak sardynki rannymi korporacyjnymi ptaszkami.
Tak – zieleń, słońce, błękit nietkniętego smogiem nieba, morze Marmara, cisza i święty wyspiarski spokój – sekretna mantra przytłoczonych miastem. Nie namyślając się zbyt długo poinformowałam znajomą rezydentkę wyspy o swojej decyzji – obiecała pomoc zaprzyjaźnionego agenta nieruchomości (sensowne lokum na wyspie nie tak łatwo jest przecież znaleźć).
Co więc zrobiłam tuż po przyjeździe do Miasta Miast? Jak łatwo można się domyślić, zgodnie z godną podziwu konsekwencją postanowiłam… zamieszkać na Beyoğlu.
Ci, którzy stambulskie koty za płoty mają za sobą, wiedzą doskonale, że trudniej o większe przeciwieństwo Wysp Książęcych. Morze na Beyoğlu co prawda jest, ale do patrzenia i podziwiania, a nie pływania. Zieleni uświadczymy raczej tylko w kawiarnianych ogródkach, a o ciszy i świętym spokoju musimy zdecydowanie zapomnieć. Są za to knajpy, sklepy, księgarnie, kina, koncerty… czyli wszystko to, bez czego na wyspie postradałabym zmysły.
Tyle na temat planów a realiów.
O ironio, w kwestii wieczornego miejskiego zgiełku AKP poszło mi wręcz na rękę. Tünel i boczne uliczki Alei İstiklal są (w porównaniu z okresem swej niedawnej świetności) niemal wyludnione. Przez moment rozważałam nawet osiedlenie się na samym Asmalımescit – stety/niestety, kawalerka (stüdyo daire) z ceglanymi ścianami, wysokim sufitem (yüksek tavanlı), drewnianymi oknami i wykuszem (cumba) zostało mi sprzątnięte tuż sprzed nosa – ktoś wynajął je już drugiego dnia od zamieszczenia ogłoszenia. Przezorny agent nieruchomości nie wypuścił mnie jednak ze swych przedsiębiorczych szponów i znalazł szybko godne mieszkaniowe zastępstwo. Po krótkim targowaniu (pazarlık) stanęło na nieco niżej cenie. I oto – na papierze od tygodnia, a w realu od jutra – jestem (będę) już na swoich nowych stambulskich włościach.
W kwestii tureckiego podejścia yavaş yavaş (powoli, powoli) nic się bowiem przez ten rok nie zmieniło…