Kontynuacja wątku sentymentalno-rzewnego. Tym razem o ofiarach Stambułu, które przez miłość do Miasta Miast postradały zmysły i utraciły instynkt samozachowawczy.
Najpierw o powodach przyjazdu, czyli subiektywny przegląd Stambulczyków z wyboru.
Stambulczyk z powołaniem, czyli kaganek oświaty sam się niesie po Bosforze
Złośliwi mawiają, że większość obcokrajowców żyjących w Stambule to sprytni native speakers, którzy niczego w życiu nie osiągnęli, a jedyne, co potrafią, to udawać nauczycieli swojego ojczystego języka. Mniej lub bardziej wiarygodnie.
Ciekawym przykładem Stambulczyka z powołaniem jest David, lat około czterdziestu. Uczył w jednej z prywatnych szkół podstawowych, po czym zrobił sobie roczną przerwę na Chiny. Wrócił jednak do Turcji, bo „brakowało mu Bosforu”. Zatrudnił się ponownie we wspomnianej szkole, z której po jakimś czasie z wielkim hukiem wyleciał (po tym, jak z nie mniejszym hukiem wybił szybę łazienki nauczycielskiego mieszkania; na znak protestu – nie było ciepłej wody…).
Wielka strata dla tureckiego systemu edukacji, David był ponoć nauczycielem z prawdziwym powołaniem. Miejmy nadzieję, że zatrudniła go inna, mniej restrykcyjna placówka edukacyjna.
Kolejnym Stambulczykiem z powołaniem jest tak zwany „Andrew”, który w rzeczywistości nosi długie i trudne do wymówienia imię (składające się z kilku członów, brzmiące podobnie jak Abdullah) i zapewne z tego właśnie powodu nadano mu przydomek w wersji „native’owej” (a nie by namieszać w głowach rodzicom, którzy wysyłają pociechy do szkoły, gdzie, zgodnie z zapewnieniami dyrekcji, uczą osoby anglojęzyczne…).
Była też przedszkolanka, której imienia sobie nie przypomnę – szybko zniknęła z nauczycielskiego grona przez swoje niepoprawne politycznie zachowanie. Uczyła grupę kilkulatków alfabetu na gorszących przykładach: A jak Allah, D jak Devil, G jak God, a ponieważ nie była to szkoła z rodzaju İmam Hatip (szkoła średnia szkoląca imamów, muzułmańskich przywódców duchownych), a prywatne, świeckie przedszkole, Kanadyjka została zwolniona. Religijna inwigilacja nie przeszła.
(zaniepokojonych rodziców dzieci uczęszczających do tureckich placówek oświatowych spieszę w tym miejscu poinformować, że powyższe przykłady osobowości i osobliwości to przypadki odosobnione; gros nauczycieli to jednostki prawe, szlachetne, odpowiednio przeszkolone i przygotowane do pracy z młodzieżą, nie nadużywające trunków procentowych ani żadnych innych używek).
Stambulczyk zakochany, czyli co ja tutaj robię
Stambulczyk zakochany to przypadek znacznie bardziej skomplikowany. W Stambulczyka zakochanego przeistoczyć się może Stambulczyk z powołaniem, jeśli głównym powodem zapuszczenia w Turcji korzeni jest aşk (miłość). Stambulczykiem takim jest się również, gdy rzuca się wszystko dla poznanego w Bodrum basenowego ratownika i leci za nim na oślep do Stambułu, bo ukochany rezyduje tam u rodziny podczas długich zimowych miesięcy, czyli tak zwanej sezonowej przerwy. Albo gdy podejmuje się bardziej racjonalną decyzję przeprowadzki do kraju chłopaka (znacznie rzadziej dziewczyny), którego dobrze się zna i który będzie wspierać nas w trudnych chwilach, jakich w trakcie przystosowywania się do nowego życia na pewno nie unikniemy…
Strategii przystosowawczych jest wiele, jedna z nich to… totalne odcięcie się od tureckiej rzeczywistości. Można zaszyć się w czterech ścianach, rozmawiać z mężem po angielsku, unikać tureckich mediów, pracować w międzynarodowym środowisku szkoły językowej, a przyjaźnić tylko z rodakami. Na samym początku pobytu w Stambule spotkałam znajome znajomej (która nie chciała iść na spotkanie sama, przewidując, że będzie nudne…) – grupę kilku Angielek i Amerykanek. W pewnym momencie koleżanka spytała bardziej doświadczonych tureckim życiem kobiet, jak długo uczyły się języka. Prawie wszystkie oznajmiły z rozbrajającą szczerością, że mimo kilku lat pobytu w Stambule nie uczyły się, nie uczą i nie planują. Mają swoje grono tureckich expatów i jest im dobrze ze znajomością podstawowych tureckich zwrotów niezbędnych do porozumienia się z kelnerem, fryzjerem lub policją. Zwrotów bardzo podstawowych w wersji „Kali jeść”, słyszałam bowiem, jak jedna z kobiet prosiła kelnera o rachunek…
Stambulczyk tymczasowy, czyli ukierunkowany na sukces
Stambulczyk tymczasowy wpada do Stambułu, zarabia pieniądze i ze Stambułu ucieka. Rzeczywistość turecka może oczywiście spodobać mu się na tyle, że postanowi zostać. I trudno mu się dziwić!
Wysłany przez międzynarodowy koncern dostaje zarobki wyższe od swoich tureckich kolegów (a tym bardziej koleżanek) z pracy. Ma prestiż – jako „wysłannik Zachodu” nie musi udowadniać, na ile go stać. Przeciwnie, to jego wielbią pracownicze tłumy hierarchicznej struktury tureckiej korporacji. O naukę tureckiego też martwić się nie powinien – tłumacz ułatwi mu życie w firmie, w której i tak niewiele osób będzie znało biegle angielski. Pozwolenie na pracę? Kpina. Tym już na pewno nie będzie zawracać sobie swojej zapracowanej głowy. Wszystko ustalone jest przed tureckim „zesłaniem”. Wystarczy przyjechać, sumiennie pracować i cieszyć się willą w Yeniköy z widokiem na Bosfor.
W kolejnym poście o etapach stawania się Stambulczykiem.
Najpierw o powodach przyjazdu, czyli subiektywny przegląd Stambulczyków z wyboru.
Stambulczyk z powołaniem, czyli kaganek oświaty sam się niesie po Bosforze
Złośliwi mawiają, że większość obcokrajowców żyjących w Stambule to sprytni native speakers, którzy niczego w życiu nie osiągnęli, a jedyne, co potrafią, to udawać nauczycieli swojego ojczystego języka. Mniej lub bardziej wiarygodnie.
Ciekawym przykładem Stambulczyka z powołaniem jest David, lat około czterdziestu. Uczył w jednej z prywatnych szkół podstawowych, po czym zrobił sobie roczną przerwę na Chiny. Wrócił jednak do Turcji, bo „brakowało mu Bosforu”. Zatrudnił się ponownie we wspomnianej szkole, z której po jakimś czasie z wielkim hukiem wyleciał (po tym, jak z nie mniejszym hukiem wybił szybę łazienki nauczycielskiego mieszkania; na znak protestu – nie było ciepłej wody…).
Wielka strata dla tureckiego systemu edukacji, David był ponoć nauczycielem z prawdziwym powołaniem. Miejmy nadzieję, że zatrudniła go inna, mniej restrykcyjna placówka edukacyjna.
Kolejnym Stambulczykiem z powołaniem jest tak zwany „Andrew”, który w rzeczywistości nosi długie i trudne do wymówienia imię (składające się z kilku członów, brzmiące podobnie jak Abdullah) i zapewne z tego właśnie powodu nadano mu przydomek w wersji „native’owej” (a nie by namieszać w głowach rodzicom, którzy wysyłają pociechy do szkoły, gdzie, zgodnie z zapewnieniami dyrekcji, uczą osoby anglojęzyczne…).
Była też przedszkolanka, której imienia sobie nie przypomnę – szybko zniknęła z nauczycielskiego grona przez swoje niepoprawne politycznie zachowanie. Uczyła grupę kilkulatków alfabetu na gorszących przykładach: A jak Allah, D jak Devil, G jak God, a ponieważ nie była to szkoła z rodzaju İmam Hatip (szkoła średnia szkoląca imamów, muzułmańskich przywódców duchownych), a prywatne, świeckie przedszkole, Kanadyjka została zwolniona. Religijna inwigilacja nie przeszła.
(zaniepokojonych rodziców dzieci uczęszczających do tureckich placówek oświatowych spieszę w tym miejscu poinformować, że powyższe przykłady osobowości i osobliwości to przypadki odosobnione; gros nauczycieli to jednostki prawe, szlachetne, odpowiednio przeszkolone i przygotowane do pracy z młodzieżą, nie nadużywające trunków procentowych ani żadnych innych używek).
Stambulczyk zakochany, czyli co ja tutaj robię
Stambulczyk zakochany to przypadek znacznie bardziej skomplikowany. W Stambulczyka zakochanego przeistoczyć się może Stambulczyk z powołaniem, jeśli głównym powodem zapuszczenia w Turcji korzeni jest aşk (miłość). Stambulczykiem takim jest się również, gdy rzuca się wszystko dla poznanego w Bodrum basenowego ratownika i leci za nim na oślep do Stambułu, bo ukochany rezyduje tam u rodziny podczas długich zimowych miesięcy, czyli tak zwanej sezonowej przerwy. Albo gdy podejmuje się bardziej racjonalną decyzję przeprowadzki do kraju chłopaka (znacznie rzadziej dziewczyny), którego dobrze się zna i który będzie wspierać nas w trudnych chwilach, jakich w trakcie przystosowywania się do nowego życia na pewno nie unikniemy…
Strategii przystosowawczych jest wiele, jedna z nich to… totalne odcięcie się od tureckiej rzeczywistości. Można zaszyć się w czterech ścianach, rozmawiać z mężem po angielsku, unikać tureckich mediów, pracować w międzynarodowym środowisku szkoły językowej, a przyjaźnić tylko z rodakami. Na samym początku pobytu w Stambule spotkałam znajome znajomej (która nie chciała iść na spotkanie sama, przewidując, że będzie nudne…) – grupę kilku Angielek i Amerykanek. W pewnym momencie koleżanka spytała bardziej doświadczonych tureckim życiem kobiet, jak długo uczyły się języka. Prawie wszystkie oznajmiły z rozbrajającą szczerością, że mimo kilku lat pobytu w Stambule nie uczyły się, nie uczą i nie planują. Mają swoje grono tureckich expatów i jest im dobrze ze znajomością podstawowych tureckich zwrotów niezbędnych do porozumienia się z kelnerem, fryzjerem lub policją. Zwrotów bardzo podstawowych w wersji „Kali jeść”, słyszałam bowiem, jak jedna z kobiet prosiła kelnera o rachunek…
Stambulczyk tymczasowy, czyli ukierunkowany na sukces
Stambulczyk tymczasowy wpada do Stambułu, zarabia pieniądze i ze Stambułu ucieka. Rzeczywistość turecka może oczywiście spodobać mu się na tyle, że postanowi zostać. I trudno mu się dziwić!
Wysłany przez międzynarodowy koncern dostaje zarobki wyższe od swoich tureckich kolegów (a tym bardziej koleżanek) z pracy. Ma prestiż – jako „wysłannik Zachodu” nie musi udowadniać, na ile go stać. Przeciwnie, to jego wielbią pracownicze tłumy hierarchicznej struktury tureckiej korporacji. O naukę tureckiego też martwić się nie powinien – tłumacz ułatwi mu życie w firmie, w której i tak niewiele osób będzie znało biegle angielski. Pozwolenie na pracę? Kpina. Tym już na pewno nie będzie zawracać sobie swojej zapracowanej głowy. Wszystko ustalone jest przed tureckim „zesłaniem”. Wystarczy przyjechać, sumiennie pracować i cieszyć się willą w Yeniköy z widokiem na Bosfor.
W kolejnym poście o etapach stawania się Stambulczykiem.