wtorek, 20 sierpnia 2013

Miasto



Trasa dom-praca. Niecały kwadrans a tyle potencjalnych przygód. Deptanie stóp, szturchanie ramion, ocieranie zderzaków taksówek o posiniaczone od kopnięć turystów łydki. I klaksony, klaksony, klaksony. Jakby orszak weselny przejeżdżał przez miasto dzień i noc. Gruba przesada? Na tle czarnomorskich lub alanijskich plaż, różowych kwiatków i malowniczych zachodów słońca, Stambuł to trudna do ogarnięcia hybryda. Łatwa do pokochania, łatwa do znienawidzenia.


Aleja


İstiklal (Aleja Niepodległości) to osobna kategoria. Niby ulica, aleja, deptak: unikalny twór miejskiej tkanki. Strumień ludzi, miliony stóp i obuwia – zarówno tych z najwyższej półki jak i najtańszych plastikowych podróbek z ulicznego bazaru. Mix kultur, języków i trendów. Turyści mieszają się tu z ekspatami, rezydenci Beyoğlu z zakupoholikami z czterech stron miasta. Farbowane na blond właścicielki oryginalnych lub podrabianych torebek Louis Vuitton mijają zakrywające chustą włosy religijne muzułmanki.
Aleją Niepodległości maszerują codziennie trzy miliony przechodniów, Stambulczyków i przejezdnych. Jak na zaledwie trzykilometrową trasę – liczba imponująca. Sklepy, kawiarnie, bary i kluby przyciągają jak magnes. Taksim nie wyklucza. Mieszają się tu języki, kultury, narodowości. İstiklal nie zna podziałów wiekowych ani społecznych. Można przysiąść na niepozornym taborecie i wypić mikroskopijnych rozmiarów herbatkę za półtora lira albo lekką ręką wydać połowę średniej pensji w restauracji z widokiem na Bosfor.


Ulice


Za Aleją İstiklal  kryją się wąskie, kręte uliczki. Małe knajpki z domowym jedzeniem, gdzie właściciele witają się z klientami jak z przyjaciółmi oraz tradycyjne herbaciarnie z ich młodymi (i modnymi) bywalcami. Coraz popularniejsze knajpy specjalizujące się w serwowaniu imponujących śniadań, celebrowanych przez wiele godzin, zwłaszcza w weekendy (króluje Van kahvaltısı – śniadanie-gigant z miasta Van położonego na wschodzie kraju). Hipsterskie bary pełne ekspatów, turystów i tureckiej młodzieży.


Uliczki Cihangir i Galata to wymarzone miejsce dla wszelkiego rodzaju aspirujących artystów. W lokalnych knajpach przesiadują dziennikarze, pisarze, świat filmu i reklamy. Za aspirowanie do tego światka nie trzeba koniecznie słono płacić. Ceny w barach i restauracjach oscylują co prawda powyżej stambulskiej średniej, tanią opcją są natomiast tak zwane cihangirskie schody. Alternatywa dla tych, którzy na działalności artystycznej nie zdążyli się jeszcze dorobić. Tańsze (choć nadal – w porównaniu z Polską – drogie) piwo z marketu, paczka pestek prażonego słonecznika i bezdyskusyjnie najlepszy widok na Bosfor, do tego atrakcyjni współbiesiadnicy. Trudno o lepszy zachód słońca.


Galata, Cihangir, Çukurcuma. Tu, w malowniczych uliczkach, wyrastają jak po deszczu sklepy ze starociami. Na prawie każdym rogu kuszą winyle, czarno-białe zdjęcia i pocztówki po kilka lir za sztukę. Sklepy vintage z ciuchami droższymi niż w polskich second-handach. Mniej lub bardziej warte swej ceny Znajdziemy tu istniejące od lat antykwariaty jak i nowe, powstające na fali popularności powieści Orhana Pamuka. W Çukurcuma znajduje się zresztą chętnie odwiedzane Muzeum Niewinności (powieść noblisty o tym samym tytule). Przynosząca wymierne zyski nostalgia za Stambułem lat 70-tych spowodowała wysyp sklepików z winylami, muzyką filmową epoki, plakatami ubóstwianych wówczas gwiazd ekranu, dla których niejedna Turczynka dałaby się w tamtych latach pociąć na kawałki.


Wieś

Ja za to dałabym się pociąć za letnią rezydencję nad Morzem Czarnym lub Egejskim. Niekoniecznie pokaźnych rozmiarów willę, wystarczyłaby na wpół rozpadająca się chatka (życie na Beyoğlu uczy pokory) z obowiązkowym widokiem na błękit wody. Im więcej stambulskiego gwaru, tym większa potrzeba ucieczki, podróży, wakacji.


Tyle, że Stambuł trzyma w swoich szponach i nie puszcza.