niedziela, 17 lutego 2008

param param, był sobie tulipan (a potem emigrował)


www.designspotter.com


Z jakim krajem kojarzy się tulipan?

[tak, tak, z Holandią właśnie…]

Symbolem jakiego kraju jest tulipan?

W wakacje dziennikarz jednego z tureckich dzienników pytał o to spotykanych w Stambule turystów. Odpowiadali zgodnie: Holandii.

Odpowiedź prawidłowa zaskakiwała.

Odpowiedź prawidłowa brzmi: tulipan jest symbolem Turcji.



Oficjalne logo Turcji z rządowej strony: www.kultur.gov.tr



W XVI wieku tulipany sprowadzono z Turcji do Holandii. I tak się jakoś złożyło, że robią tej drugiej reklamę do dziś.

Co ciekawe [albo i niekoniecznie], jeden z osiemnastowiecznych okresów w historii Turcji nosi nazwę „Ery Tulipanowej”, ery radości i pokoju. Wtedy to „tulipanowe logo” zaczęło pojawiać się masowo w dekoracjach, strojach, wzorach dywanów…

Do tego [to już jest ciekawe na pewno], nazwa tulipan wywodzi się z tureckiego słowa turban. Patrząc wcześniej na tulipany nie dostrzegłam turbanopodobieństwa. Czas zweryfikować poglądy.

Turyści pytani o to, co powinno symbolizować Turcję, odpowiadali: most bosforski, meczet, szklaneczka z herbatą… Bo pary tulipan-Holandia nie da się już podobno rozdzielić.

Było dziś o tulipanach, bo to moje ulubione kwiatki.

Zresztą, zanosiło się przedwczoraj na wiosnę.

Dziś Stambuł biały, zasypany i nieprzejezdny [w związku z tym biegałam po mieście w asyście śniego-gradowej zamieci, poszukując niezbędnych mi do nauki książek]. Jutro zamknięte będą szkoły. Lepienie bałwana na balkonie i wycieczka do Kadıköy to plan na pełen anomalii pogodowych poniedziałek.

wtorek, 12 lutego 2008

Kawa czy/i Herbata


Dwa çay'e w wersji promowej



Special Bambi Çayı [kusiło, żeby przygarnąć szklaneczkę do domu...]



Kawa i Herbata - wersja udomowiona



A tu się çay i kahve pija [Moda, Summer Time, 2007]

W Turcji pija się turecką kawę, tudzież turecką herbatę. Wie o tym każdy porządny turysta.

Turecka herbata to, wbrew pozorom, nie sypana oranżadka o smaku landrynkowo-jabłkowym [swoją drogą pycha...], którą raczy się turystów na Wielkim Bazarze albo w turystycznych miejscowościach Morza Śródziemnego. Pamiętam swój pierwszy wyjazd do Turcji [Adana], podczas którego przyjaciółka chciała kupić turystyczną jabłkową herbatkę. Wybrała się w tym celu na bazar… Nie było! [albo po wielu trudach w końcu się znalazła – pamięć szwankuje]. Tureccy znajomi nie potrafili pomóc. Część nie wiedziała w ogóle, CO TO TO JEST.

Turecki çay z prawdziwego zdarzenia to mocna, ciemna, aromatyczna herbata. Na próżno szukać takiej pośród herbat torebkowych [oszukanym pseudo-herbatom torebkowym mówimy stanowcze NIE!]

Turecką herbatę parzy się w specjalnych czajniczkach [ustawionych jeden na drugim]. Opis sobie daruję, bo wyjdzie mi jakieś karkołomne słów-cięcie-gięcie, zamiast prostych zasad [ale żeby nie było, że nie umiem – umiem! składam publiczne oświadczenie].

Turecką herbatę pije się w zgrabnych, uroczych, ‘tulipanowych’ szklaneczkach [o Turcji i tulipanach w następnym poście]. Nie stygnie ta herbatka. Pije się na gorąco. I świeżo zaparzoną. Ja zamawiam dwie. Bo mała tulipanowa szklaneczka starcza mi na jeden łyk [a tak mam na dwa].

Z tureckiej kahve się wróży. Każdy szanujący się turysta MUSI udać się NA WRÓŻENIE. Wróży się z fusów, które układają się w fantazyjne wzory. Wróżenie także polega na fantazjowaniu. Spragnionych mocnych wrażeń turystów zapraszam na fal [wróżenie z fusów] na jedną z bocznych uliczek odchodzących od İstiklalu. Komercja, ale na krótki turystyczny pobyt w Stambule wystarczy [na ‘prawdziwe’ czary polecano mi magiczną Bursę, pierwszą stolicę Imperium Osmańskiego – nie tak daleko od Stambułu].

Turecka kawa może być: nie słodka, średnio słodka, albo słodka. Z moich skromnych obserwacji wynika, że ludność wybiera głównie tą średnią [pioruńsssko cukierkowa! ci, którzy wolą wersję słodką to masochiści w czystej postaci ].

Można pić też rakı.

Albo bozę.

Z napojów zimowych to raczej sahlep.

To jednak przy innej okazji.

środa, 6 lutego 2008

inglisz nejtiw


Zamglony İstiklal.


Pomyślałam, że będę dziś praktyczna. Do bólu.

Jak najłatwiej znaleźć pracę w Turcji? Oto pytanie numer jeden.

Czy wystarczy do tego angielski? Oto pytanie numer dwa.

Te bowiem pytania zadają mi zwykle osoby [głównie płci żeńskiej] zainteresowane Turcją. Przede wszystkim te, które w Turcji chcą [przynajmniej przez czas jakiś] pomieszkać.

[postaram się nie wylewać przy tym żali i pominąć osobiste frustracje. mam tu oczywiście na myśli fakt, że ja pracy, takiej, JAKIEJ CHCĘ, w Turcji znaleźć NIE POTRAFIĘ]

Najszybciej zatrudni nas szkoła językowa.

Wchodzimy na www.yenibiris.com – skarbnica ofert dla osób spragnionych nauczania angielskiego.

Berlitz, Gökdil, Dilko, English Time… ciągle kogoś szukają.

Akcent trzeba mieć „prawie-jak-native” [wystarczy „nie-turecki”…]. Certyfikat mile widziany. Przede wszystkim jednak – pewność siebie i autoprezentacja [w Turcji, bardziej niż w Polsce, trzeba umieć się sprzedać – a bycie CUDOZIEMCEM bywa nie lada atutem. podkreślam - BYWA].

To byłaby odpowiedź na pytanie numer jeden i numer dwa zarazem.

Teraz trochę narzekania.

Zatrudnią nas oczywiście nielegalnie. Nie liczyłabym tu na cuda.

Jeśli znamy francuski lub niemiecki, zarobimy pewnie więcej, szczególnie we francusko- oraz niemieckojęzycznych szkołach. Głównie liceach [jeśli ktoś ma ochotę pchać się w paszczę lwa…].

Pozwolenie na pobyt można załatwić bez problemu w wydziale dla cudzoziemców na głównym posterunku policji w dzielnicy Aksaray. Wystarczy kasa. Określona suma na koncie przeliczona na miesiące = ikamet nawet na rok. Jeśli mnie pamięć nie myli, 300 dolarów na miesiąc. Lepsze to niż comiesięczna podróż do Bułgarii [tudzież Grecji] w celu uzyskania kolejnej wizy turystycznej.

Zapraszam zatem wszystkich znudzonych chałturzeniem w Londynie. Ekstremalne emocje gratis!

ps. jeśli znamy turecki, w ofertach przebieramy oczywiście bardziej wybiórczo. z jednym małym ale: pracodawca będzie musiał załatwić nam pozwolenie o pracę. może mu się niestety nie chcieć. chyba, że zatrudni nas nielegalnie [tak pracuje ponoć 90% cudzoziemców zatrudnionych w Stambule].

ps2. a właśnie, że miałam ochotę wylać żale i wykorzystałam do tego tą biedną notkę. Tarkan nie starczył na długo. ale jutro Leb-i-derya, więc po-wa-la-ją-ce na kolana widoki i wykwintne jedzonko. to sobie odbiję.

poniedziałek, 4 lutego 2008

Dwie tury podziękowań i jedno ogłoszenie



Pierwsza tura podziękowań

Dziękuję wszystkim, którzy przyszli do Planu Be, pili chilijskie (ups) wino, zadawali pytania, oglądali film, patrzyli na zdjęcia i byli zadowoleni.

Dziękuję szczególnie tym, którzy pstrykali, odklejali, przyklejali i pomagali kupować wspomniane chilijskie (ups) wino. Gdyby nie ta pomoc, byłoby ciężko [w przenośni i dosłownie].



Druga tura podziękowań

Dziękuję wszystkim, którzy wydali 1,22 zł brutto [tak to chyba było] na wysłanie smsa i oddali tym samym głos na mojego bloga. Gdybym miała 10 głosów więcej, przeszłabym do kolejnej rundy w krwiożerczej walce o aparat fotograficzny. Tak więc warto było! Oj, warrrrrto!



Ogłoszenie

Niniejszym ogłaszam, że w roku 2008 nie będę się zaniedbywać, nie będę się lenić i nie będę próżnować. Postów będzie więcej. Częściej będą. Dłuższe będą. I oby były ciekawsze. Więcej radosnych zdjęć obiecuję również.

I kolorowych snów życzę.

Dziś nawet Tarkan jest fajny


Taksim

Czy może być coś przyjemniejszego od powrotu do miasta, które wita nas wiosną?

Skoczyłam właśnie do ‘bakkala’ [pobliskiego sklepikarza] w letnich spodenkach, średnio grubej bluzie i wiosennych bucikach [po wodę, kawę i mleko].

Nie przewiało mnie.

Nie przemokłam.

Nie przemarzłam.

[to chyba z jakiejś reklamy… ależ mi się wryło w pamięć! brr…]

Anomalia pogodowa?

Pamiętam swój przyjazd do Stambułu pod koniec stycznia, dokładnie rok temu.

Włóczyłam się po Istıklalu w cienkiej koszuli, szorując po ulicy płaszczem trzymanym w ręku. I piłam sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy [co mi szybko weszło w nawyk – jak również parę innych, mniej zdrowych zwyczajów].

Wszyscy i tak straszyli śniegiem.

Spadł tylko po azjatyckiej stronie i utrzymał się może dzień.

Po kilku tygodniach zaczęło co prawda lać i wiać [o bosforskim wiaterku można by długo – nie lubią go na pewno zatoki, a przynajmniej nie moje].

Z polską zimą miało to wspólnego jednak niewiele.

I właśnie śnieg ze stycznia 2007 roku, który spadł w Polsce na dwa dni przed moim wyjazdem do Turcji [z przyjemnością odgarniałam obfite zwały szufelką, wiedząc, że to ostateczne pożegnanie] był ostatnim przeze mnie widzianym. I doświadczanym.

No, prawie.

Nie liczę tego stambulskiego sprzed około trzech tygodni, bo był już prawie roztopiony, kiedy wyszłam z pracy. Nie liczę też tego, który spadł następnego dnia i zniknął po 24 godzinach. Leżałam w domu przykryta kołdrą, a okna zasłoniłam szczelnie zasłonami [swoją drogą, białymi].

W Polsce witały mnie ostatnio suche chodniki i słoneczko, tutaj podobnie – z tym, że również nieco wyższa temperatura.

Dziś 11 stopni.

W Erzurum było za to –10. A w Antalyi +17.

Fasssscynujące.

Z tej radości aż włączę sobie Tarkana.